Po dopłynięciu do Odry Pliszką, szybka przesiadka na rower i w samo południe w upalnym słońcu w temperaturze przekraczającej 30 st. C, ruszamy z żoną na blisko dwutygodniową wędrówkę jednośladowymi dwukołowcami :-).
Dzień 1
Najpierw mało uczęszczaną dróżką wzdłuż Odry, zgodnie z jej biegiem, na której można dostrzec oznakowanie czerwonego szlaku turystycznego. Po pierwszych dwunastu kilometrach mijamy most graniczny w Świecku , a po kolejnych pięciu dojeżdżamy do mostu granicznego między Słubicami a Frankfurtem nad Odrą. Tu zimne napoje na miejscu i na drogę i ruszamy na Niemcy.
Na trzydziestym kilometrze mijamy malutką miejscowość Lubusz. Jedziemy prawie cały czas asfaltową ścieżką po wale przeciwpowodziowym. Jest bardzo gorąco, blisko 40 st.C , a na wałach zero cienia. Łapie mnie przegrzaniowy kryzys zwłaszcza że nasze „zimne” napoje zimnymi były dwie godziny wcześniej a teraz spoko można by zaparzyć w nich herbatę ;-). Na szczęście trafił się przydrożny sklepik z zimną wodą. To pozwoliło mi przeżyć i przepedałować kolejnych 25 kilometrów do następnego mostu którym na nocleg wjedziemy do Polski. Do Kostrzyna nad Odrą.
Od razu sklepik z zimnymi napojami i relaks w McDonalds, z którego wygania nas nagle pojawiająca się burza z ulewą. Trwa na szczęście krótko a przeczekujemy ją pod daszkiem byłego przejścia granicznego. Po burzy jedziemy przez tereny Twierdzy Kostrzyn nad Odrę nad którą rozbijemy swój pierwszy biwaczek pod twierdzowymi murami.
Jest ok. Pokonaliśmy dzisiaj blisko 55 km. Trudno będzie ustalić dokładne dane bo sprzęt licznikowy doznał przegrzania, moje aplikacje wskazują inne dane niż aplikacje żony także trudno będzie ustalić dokładny przebieg naszej podróży.
Dzień 2
Spało się fajnie ale obudził nas deszczyk uderzający o namiotowy daszek. Nie fajne zbierać się w deszczu. Szybkie sprawdzenie prognoz i za kwadrans ma być kwadrans bez opadów. O dziwo prognoza się sprawdza. Wypadamy z namiotu i szybko się zbieramy. Odjeżdżamy do miasta pod hotelowe parasole gdzie spędzimy 1,5 godziny aż przestanie lać. Momentami dość intensywnie. Dłuży się ale cóż 😞.
Gdy deszcz ustaje ruszamy na Niemcy. Jest godzina dziesiąta. Nad głową czarne chmury, czasem lekko mży, ale jest jeden plus. Kilometry biegną a pić się nie chce. :-). Pedałujemy przemieszczając się wzdłuż Odry mijając sporo budowli znanych mi ze spływów, aż w końcu najbardziej na zachód wysunięty kraniec Polski, a kawałeczek dalej wjeżdżamy do kraju w Osinowie Dolnym by coś zjeść i uzupełnić zapasy. Tutaj pełno Niemców i ceny też w euro, jest na szczęście McDonalds, więc się objemy za złotówki 😀. Do Niemiec wracamy przed szesnastą. Deszcz jest dla nas łaskawy, widzimy daleko przed nami coś w rodzaju małej trąby powietrznej, ale chyba do niej nie dojedziemy.
Pogoda zaczyna się poprawiać a o siedemnastej gdy dojeżdżamy do wieży widokowej jest już słonecznie i bezchmurnie. Ja na wieżę nie wchodzę. Byłem tam podczas wrześniowego spływu dla Olka Doby. Żona robi kilka fotek i jedziemy na nocleg w znajome mi miejsce, tam gdzie nocowałem w czasie wspomnianego spływu. To już bliziutko. Naprzeciw polskiej Zatoni Dolnej. Kończymy przed 18 tą, a na niebie walka frontów pogody i niepogody.
Przychodzi ulewa przy świecącym słońcu. Trwa krótko. Przeżyjemy 😀. Za nami 87 km.
Dzień 3
Słonecznie aczkolwiek chłodniej niż dotychczas. Jedziemy cały czas po niemieckiej stronie. W pewnym momencie pojawia się przed nami wycieczka rowerowa, ale chyba na elektrykach , albo tak wyposzczeni że widzimy jak powoli się oddalają niknąc w końcu nam z oczu całkowicie. Akurat przed niemieckim Gartz. To miejscowość nad Odrą Zachodnią.
Za nami już trzydzieści kilometrów i puste bidony, a niestety nie znajdujemy tutaj żadnego sklepu. Musimy przycisnąć by dotrzeć do Gryfina na niezbędne zakupy a to piętnaście kilometrów. Znowu robi się gorąco, ale dajemy radę. Trafiamy do dość taniej a smacznej jadłodajni, bo akurat pora obiadu. Jeszcze zakupy i powrót do Niemiec. Oddalamy się od granicy nie chcąc wjeżdżać do Szczecina. Troszkę straciliśmy oznakowanie szlaku D 12 (szlak graniczny Nysa – Odra), przez co trafiamy do Krakowa. Niemieckiego Krackova 🙂 .
Taka mała wioska z kościołem i niczym więcej. Jeszcze blisko piętnaście kilometrów i lądujemy nad jeziorkiem Löcknitzer See. Tu przenocujemy choć w tym miejscu nie mamy dostępu do wody. Plaża jest nieco dalej, ale tam za duży ruch, a nam towarzystwo nie potrzebne. Mamy ławeczkę , stoliczek i troszkę trawki pod namiotem, więc ok. Dystans 86 km.
Dzień 4
Dzisiaj cały dzień spędzimy bez kontaktu z krajem ojczystym 😉 . I choć od dziesiątego kilometra nasza granica będzie dość blisko, to ani razu jej nie przekroczymy. Jesteśmy ponownie na szlaku D 12, jedziemy szlakiem kolejki wąskotorowej. Starymi nasypami, ale fajnie. Ten szlak kończy się w uroczej wiosce z muzeum, biblioteką i otwartym domkiem z pościelonym łóżkiem. Wygląda bardzo gościnnie, ale sklepu tu nie ma :-(. Po czterdziestu kilometrach jesteśmy nad Jeziorem Nowowarpieńskim i tym samym rozpoczynamy objazd Zalewu Szczecińskiego.
To długa trasa. Odwiedzamy miasteczko Ueckermunde, po osiemnastej Anklam, a za nim będziemy szukać miejsca na dzisiejszy nocleg. Wybieramy lasek, tuż obok trasy rowerowej dziesięć kilometrów dalej. Dziś zrobiliśmy rekord trasy – 107 km. :-).
Dzień 5
Jedziemy do Polski :-). Po jakichś ośmiu kilometrach osiągamy wreszcie zwodzony most nad rzeką Piana.
Teraz będziemy mieli Zalew Szczeciński po prawej stronie. Najpierw Usedom miejsce ze starym, zabytkowym mostem kolejowym i przeprawą promową pozwalającą skrócić tą okrężną drogę którą my przebyliśmy wczoraj i dzisiaj. To elektryczny, nowoczesny prom którego nawet nie zobaczyliśmy :-(. Odjeżdżamy do miejscowości Usedom. Fajnie tu, ale sklepu w centrum brak a zapasy nam się pokończyły.
Na szczęście na rogatkach miasteczka jest markecik więc z pragnienia nie zginiemy 😉 Na 35 kilometrze omijamy Port lotniczy Heringsdorf i gdy jesteśmy już blisko Polski, odbijamy na północ by przez miejscowość Korswandt z nadjeziorną plażą , a później kilkoma stromymi podjazdami w ładnym lasku dokulać się wreszcie do brzegu Bałtyku w miejscowości Ahlbeck.
Od tej chwili nasza droga prowadzić będzie przez kilkaset kilometrów na wschód trasą R 10 (o ile jej nie zgubimy 😉 ), ale najpierw krótkie poznanie Ahlbecka. Naprawdę krótkie, bo już nie możemy się doczekać polskiego szlaku. Do Polski jakieś dwa kilometry. Szeroka trasa z mnóstwem rowerzystów i spacerowiczów i jest. Jest granica. Pamiątkowa fotka i dalej do Świnoujścia.
W ferworze walki ;-), nie trafiamy pod słynny wiatrak. Nie zawracamy jednak, tylko suniemy prosto na miejski prom by przedostać się na prawobrzeżną część miasta. Poszło sprawnie i jako że nie napotykamy już niczego nas interesującego, pedałujemy nowiutkim asfaltem wzdłuż drogi prowadzącej obok ogromnego wciąż rozbudowującego się słynnego Gazoportu.
Pierwszą w Polsce latarnię omijamy celowo, bo kiedyś na niej już byliśmy. Za Gazoportem ścieżka wjeżdża w las który doprowadzi nas aż do Międzyzdrojów. To siedemdziesiąty piąty kilometr dzisiejszej trasy. Pora coś zjeść i porobić kilka fotek. Łapiemy się na danie dnia i odjeżdżamy głodni bo mimo że zupka była smaczna i „wymiarowa” to drugim daniem byliśmy mocno zawiedzeni : 8 frytek , rybka wielkości pudełka zapałek i proporcjonalna do powyższych ilości porcja surówki . Łee. Po siedemnastej ruszamy w dalszą drogę by nie utknąć na noc w mieście. Wyjazd z miasta jest dla rowerzysty dość trudny gdy przeoczy oznaczenia trasy. Mamy do wyboru ruchliwą drogę, albo spore wzniesienie prowadzące do zagrody żubrów. Wybieramy drogę z dala od drogi ;-).
Prowadzimy rowery aż do żubrzej zagrody, gdzie okazuje się że w mieście, nieco wcześniej była bardziej możliwa do pokonania rowerem dróżka. To nią prowadził szlak z miasta. Trudno. Dziesięć kilometrów przez lasy i jesteśmy nad jeziorkiem Czajcze. Może nawet udałoby się tu zamieszkać, ale to Park Narodowy i dosyć uczęszczana droga. Jedziemy dalej. Trafiamy nad niewielkie jeziorko Wisełka i objeżdżając je w koło natrafiamy na miejsce akurat pod nasz namiot.
Kąpiel w przejrzystej wodzie, odwiedziny kaczej rodzinki jedzącej nam prawie z ręki i wreszcie odpoczynek. Za nami prawie 90 km. 🙂
Dzień 6
Budzi się piękny dzień . Na śniadanie odwiedza nas łabędzia rodzinka. Ta nie jest tak miła jak kaczki bo syczy.
Odjeżdżamy. Początek trudny bo wzdłuż ruchliwej drogi, ale już obok niej kładzie się asfalcik tylko dla rowerów, więc za rok będzie już ok. Od Kołczewa i my mamy już ok.
Mijamy Międzywodzie, Dziwnów, Dziwnówek a w Łukęcinie odbijamy nieco od morza po to by przed Pobierowem znów się do niego zbliżyć gubiąc szlak w okolicy nowo wybudowanego kolejnego hotelowca marki Gołębiewski. Rozmach jest. Na wjeździe rondo z właśnie zasadzanym drzewkiem palmy.
Za nami trzydzieści kilometrów a dalej Pobierowo, Ustkowo i Trzęsacz z ostatnią ścianą zabytkowego kościoła obok którego wciąż trwają jakieś budowlane zabiegi. Za chwilę Rewal i Niechorze.
To już 45 km. i znowu oddalenie od linii brzegowej spowodowane terenami wojskowymi. W pewnym momencie nawet nie da się jechać bo żołnierz nie pozwala, a miał być skrót. Trzeba objechać dojeżdżając na 65 kilometrze do Mrzeżyna.
Jeszcze dziesięć kilometrów i w końcu Dźwirzyno. Tutaj kąpiel w Bałtyku, zakupki i odjazd w poszukiwaniu miejsca na dzisiejszy nocleg. Myślimy o biwaczku nad jeziorkiem Resko Przymorskie. Wokół niego prowadzi trasa rowerowa „Ku słońcu”.
Dojeżdżamy do wiaty, spory tu śmietnik i duży ruch na drodze. Jedziemy bliżej jeziora. Kończy się droga w polu. Do brzegu jeziora nie dojedziemy. Chyba tu zostaniemy. Raczej nikt tu nie zajrzy oprócz stada krów, które pasą się w sąsiedztwie za elektrycznym ogrodzeniem i są mocno zainteresowane naszym widokiem.
Troszkę odpoczniemy i przed zachodem rozbijemy namiot. Jesteśmy za wałem rzeki Błotnicy. Też z ograniczonym dostępem. Za nami 78 kilometrów. Było gorąco ale ok. Dobranoc 🙂
Dzień 7
Nocka minęła spokojnie, ale rankiem jakaś nie wyjaśniona zagadka kryminalna ;-). Pod tropikiem naszego malutkiego namiotu, jak co noc pozostawione mięliśmy dzienne obuwie. To były moje sandały i klapki żony. Po przebudzeniu brakowało jednego klapka. Ani śladu przy namiocie ani w promieniu kilkunastu metrów. Ciekawostka :-). Zniesmaczeni tą zagadkową sytuacją odjeżdżamy pod znajomą od wczoraj wiatę na śniadanko.
Po nim ruszamy na dzisiejszy etap w którym po piętnastu kilometrach jesteśmy już pod latarnią morską w Kołobrzegu. Chwilę pokręciliśmy się po najbliższej okolicy i dalej w drogę. Zapowiada się kolejny gorący dzień, ale ścieżka przez Kołobrzeg jest w większości w cieniu. Park, drzewka nadmorska promenada. Ładnie. W Sianożętach przerwa na lodzika w rozmiarze XXL. Ogromny ale dałem radę 😉 . Dalej trasa cały czas w pobliżu morza i na czterdziestym kilometrze kolejna dziś latarnia. Ta w Gąskach.
Jeszcze dziesięć kilometrów i jest Mielno. Pora na obiadek i zakupy bo gorąc nie odpuszcza. Dalsza trasa prowadzi wzdłuż jeziora Jamno za którym następuje odbicie na południe. Na krańcu jeziora przystań kajakowa w Osiekach. Ładne miejsce i mocno oblężone przez różnych odwiedzających. W tym miłośników kajakarstwa. Jest tutaj tablica z proponowanym szlakiem kajakowym. Miło.
Chwila przerwy i pedałujemy dalej wzdłuż głównej drogi, drogą główną i drogą która się kończy bo jest cała rozkopana. Remont. Na szczęście to krótka droga, jakieś 200 metrów. Dalej już ok. Koło osiemnastej dojeżdżamy do Dębek. Nad jeziorem szykuje się jakaś otwarta impreza. Mnóstwo ludzi. Jedziemy dalej jakby nazad – na zachód, tylko drogą oddzielającą Bałtyk od jeziora Bukowo. Pamiętałem że droga do kanału była kiedyś zamknięta dla ruchu samochodowego, dlatego postanowiliśmy do niego dojechać by znaleźć gdzieś nad jeziorkiem miejsce na dzisiejszy nocleg. A tu jak to nad nadmorskimi jeziorkami w miejscach odludnych zero dostępu do wody. Wciąż słońce pali . Gorąco a w trawie w której mogliśmy się rozbić mnóstwo kleszczy. Zrzucamy z siebie po dwie sztuki tych pajęczaków i idziemy na przeciwległą stronę kanału. Tą nad morzem. Kanał lekko wyschnięty, nie łączy się z Bałtykiem.
Zupełnie nie jest tutaj tak jak wtedy gdy walczyłem w tym miejscu o życie podczas spływu linią Bałtyku gdy cuma zakleszczyła mi się na palu falochronowym po wywrotce na sporych falach (tutaj o tym) Myślę że zanocujemy na piachu nad kanałem, bliżej morza niż jeziora, tylko zaczekamy na zachód słońca bo wciąż grzeje niemiłosiernie, a może też wyniosą się nieliczni spacerowicze.
Zachód średni a miejsce puste. Do czasu. Przed północą dwie podchmielone parki przechodzą obok namiotu z okrzykiem „nie spać, zwiedzać”. Najwyraźniej idą pokąpać się w Bałtyku. Jakiś czas później obok namiotu przejeżdża quad na którym ktoś do kogoś mówi że ktoś tu nocuje. Nie wiem czy to legalny czy nie legalny przejazd. Odgłos maszyny oddala się kierując w stronę miasteczka plażą. Spokój. Jeszcze tylko powrót dwóch par z wiadomym okrzykiem i już do rana cichutko zważywszy na to że na Bałtyku wciąż flauta – zero w skali Bouforta ;-). Dziś przejechaliśmy 90 km.
Dzień 8
Kolejny piękny słoneczny poranek. Niedziela. Ruszamy o ósmej i po pięciu kilometrach jesteśmy przy plaży i przystani w Dąbkach. To tutaj wczoraj imprezowano. Były nawet słyszalne u nas odgłosy petard i sztucznych ogni. Dziś spokój. Robimy przerwę na śniadanie i jazda dalej.
Po 15 km. przerwa lodowa w Darłowie. Krótka rozmowa z miłą panią lodziarką o spełnianiu marzeń i pomysłach na spędzanie urlopowego czasu no i dalej jazda. Z Darłowa wyjeżdżamy gładziutkim, nowiutkim i równiutkim asfalcikiem i tak się rozpędzamy (bo z górki), że gubimy szlak i darłowską latarnię morską omijamy. Po zorientowaniu się o pomyłce w trasie, jakoś nam się nie chce wracać pod górkę do miasta. Próbujemy dojechać do wybrzeża inną, najkrótszą drogą. Trochę pól, jedno wzniesienie i po pięciu kilometrach jesteśmy znowu blisko morskiego brzegu. Jest ładnie szczególnie gdy po lewej Bałtyk, a po prawej wody jeziora Kopań.
Pedałujemy piętnaście kilometrów i jest Jarosławiec . Z wody, gdy płynąłem kajakiem miasteczko to nie wyglądało szczególnie zachęcająco by poświęcić mu dłuższą chwilę, z brzegu trasy rowerowej widoczki, tak na wodę i plażę, jak i na miasteczko z latarnią morską całkiem spoko. Duża plaża , tak zwany Jarosławiecki Dubaj. Chyba jej nie było gdy płynąłem.
W miasteczku mnóstwo dzieciaków. Co i rusz z plaży wychodziły całe grupy kolonistów. Znak że zbliża się pora obiadowa. Robimy małą przerwę w cieniu i ruszamy dalej oddalając się od morza by w bezpiecznej odległości ominąć poligon wojskowy w Wicku Morskim. Ten objazd zajmuje nam trzydzieści kilometrów podczas których poznajemy młodego człowieka -rowerzystę Konrada jadącego w tym samym kierunku co my na podobnej trasie. Wybrzeżem Bałtyku. Miło się rozmawia, przez kilkanaście kilometrów jedziemy razem, po czym Konrad skręca na Starkowo chcąc poznać bliżej tą miejscowość, która (ponoć) słynna jest z pysznych śledzi przygotowywanych pod różną postacią i o różnych smakach. Nie jesteśmy super smakoszami śledziowymi dlatego my kierujemy się na Ustkę. Prowadzi tam super asfalcik biegnący wzdłuż głównej drogi który doprowadza nas do portu tego znanego miasteczka o 15,30.
Chwila na zdjęcia i dalej w stronę Rowów. Dopiero podczas opisywania tego wyjazdu dopatrzyłem się na mapkach, że to Konrad pojechał szlakiem którego my usilnie próbowaliśmy się trzymać całą drogę (R-10), a my go znowu zgubiliśmy :-(. Ach te gładziutkie asfalciki ;-). Niestety standard rowerowego szlaku nieco podupada w porównaniu do tego z województwa zachodniopomorskiego, które opuściliśmy podczas dzisiejszego etapu. Są lasy z piaskiem nie pozwalającym na rowerową podróż. Musimy momentami prowadzić rowery a ostatnie pięć kilometrów przed Rowami szlak prowadzi po ażurowych płytach betonowych które nie były układane tutaj w przeciągu ostatnich kilku dekad. Raczej dużo wcześniej. Kiepska przyjemność z jazdy. Tuk, tuk, dup, dup. Ech :-(. Półtora kilometra przed Rowami spotykamy panią prowadzącą wypaśny nowiutki rowerek crossa w którym w jednym z kół uszło powietrze. Rowerek z wypożyczalni wczoraj do niej dostarczony. Pech. Pani nie miała telefonu do wypożyczalni, ale powiedziała że skoro wędruje już 10 km. to te 1,5 też dojdzie… Odjeżdżamy dojeżdżając do pola biwakowego sporo po osiemnastej. Zamieszkamy dziś w bardziej cywilizowanych warunkach, z prysznicem i wieloma gniazdkami elektrycznymi 🙂 . Szybka kąpiel, postawienie namiotu i lecimy zobaczyć nadmorski zachód. Po drodze jakieś jedzonko i plaża. No niestety, jednak wczorajszy zachód w Dąbkach był zdecydowanie bardziej widowiskowy niż ten tutaj.
Wracamy na nocleg i zaczynamy w necie szukać połączenia kolejowego które będzie nam odpowiadało by szczęśliwie zakończyć urlop. Wprawdzie wracać mamy dopiero za tydzień, ale dziś poznany Konrad mówił nam o trudnościach w znalezieniu miejsca z Pomorza na Śląsk, szczególnie dla rowerów. Faktycznie nic nie potrafimy znaleźć na przyszłą niedzielę. Wyszło na to, że z urlopu nad morzem w nagrodę przejechania wybrzeża raczej nic nie będzie. Udaje nam się kupić bilety z Tczewa do Katowic na nocny pociąg z soboty na niedzielę. :-(. Trudno i dobranoc. Dzisiaj przejechaliśmy dziewięćdziesiąt kilometrów.
Dzień 9
Start z pola namiotowego następuje nieco później niż z dzikich biwaczków, ale jest ok. Kolejny upalny dzień przed nami. Szlak doprowadza nas do bram Słowińskiego Parku Narodowego. Musimy kupić bilety wstępu po siedem zeta za łebka i możemy jechać. Przez park aż do Czołpina fajna ścieżka przez las, obok jeziorek na których są zbudowane widokowe pomosty. Nie odczuwamy skwaru. Pod latarnię dojeżdżam łatwo, ale na sam obiekt prowadzi kilkadziesiąt stromych schodów.
Odpuszczam i wracam do żony, która odpuściła nawet te 1,5 km. odbicia od szlaku w stronę latarni. Jadąc dalej nasz szlak R-10 doprowadza nas do miejscowości Kluki. To miejscowość o której od pierwszego etapu jazdy wybrzeżem słyszałem od żony, że musimy ją ominąć. No tak. Jesteśmy tutaj :-). Żona zła, bo teraz albo pakujemy się w ścieżkę przez bagna (to ich chciała uniknąć), albo wracamy 10 kilometrów by dojechać do innej drogi która będzie miała 50 km. (do Łeby) . A za nami już blisko trzydzieści kilometrów. :-(. Przez Kluki mamy „tylko” 24 kilometry z czego niespełna pięć to trasa bagienna. Złość pozostaje ale decyzja jedna- nie wracamy. Tuż przed wjazdem w trudny odcinek napotykamy tablicę ostrzegawczą przed jego trudami i mapę planowanego objazdu który kiedyś ma zostać wybudowany.
W międzyczasie z przeciwka nadjeżdża para mieszaną. Nie wyglądają źle, ale opowiadają że łatwo nie jest. Najgorzej z moskitami i gzami. Niczego się nie boją. Termometr wskazuje ponad 36 stopni. Ubieram cieniutką kurtkę, żona smaruje się czym może i ruszamy. Najpierw słabo wyjeżdżona trawiasta ścieżynka, przedzielona od czasu do czasu podestami dzięki którym powinno się móc ominąć bagna. Słabo jednak z wykonaniem dla rowerów bo podjazd nie styka się z ziemią tylko zaczyna się na wysokości pierwszego stopnia w schodach. Trzeba podrzucać przednie koło, albo prowadzić rower. Uciążliwie. Po pokonaniu którejś z pierwszych kładek słyszę krzyk żony przywołującej mnie. Odwracam się a tu nikogo. Biegnę na koniec kładki i niezapomniany widok. Leżąca żona obok kładki w błocie i pokrzywach przykryta obładowanym rowerkiem. Będzie źle? Nie. Cała w bomblach i bagiennym błotku woła bym zrobił jej zdjęcie. Moje aparaty przy rowerze, nie będę leciał. Trzeba ją wydostać. Nie łatwe zadanie ale dajemy radę i tylko nie zrobionej fotki szkoda. No teraz to już gorzej raczej nie będzie. Po około 2 km. kończą się kładki a pojawiają deski rzucone w najbardziej newralgicznych punktach mokrej trasy. Wąsko, trudno się przecisnąć z rowerkiem suchą stopą.
W błocie kości i czaszka jakiegoś zwierza który już dawno stracił tutaj życie 😞. Ten fragment też nam się udaję pokonać. Znajdujemy jeszcze świeżo zgubiony przez kogoś śpiworek. Zabieramy i w coraz lepszych warunkach docieramy do Izbicy i sklepiku oblężonego przez rowerzystów tych jadących w naszym kierunku, wśród których znalazł się właściciel znalezionego śpiwora, i takich którzy jadą w przeciwnym kierunku. Tym współczujemy 😉. Lekko zregenerowani, przynajmniej w kwestii pragnienia, ruszamy szutrową drogą na pięciokilometrowy etap który doprowadzi nas do pomostu widokowego na jeziorze Łebsko, tuż obok ujścia do niego rzeki Łeby. Końcówka etapu łatwa nie była, bo za dużo piachu, ale cel dodawał sił.
Wyczekiwana woda do zmycia z siebie pamiątek po bagiennym etapie ;-). Szkoda tylko że woda w jeziorze jest bardzo mało przejrzysta. trzydzieści metrów od brzegu, po zejściu z drabinki woda sięga ledwo do kolan a dna nie widać.
Widać za to w oddali wydmę Łącką. Szybka kąpiel i ruszamy dalej. Obok przystani kajakowej kończącej szlak Łeby w Gaci. Dalej pływać nie wolno. Dobrze, że mnie się lata temu to udało :-). Do miejscowości Żarnowska trasa wciąż trudna, bynajmniej dla nas którzy mamy dużo bagażu a nie najszersze opony. Piaszczyste lasy po których w wielu miejscach musimy prowadzić jednoślady. Osiem kilometrów przemierzamy w ponad godzinę.
Jeszcze troszkę czasu i pedałowania i o osiemnastej trzydzieści zasłużona krótka przerwa przy wejściu na główną plażę w Łebie. Chwilę pokręcenia w mieście i odjazd z zamiarem zamieszkania gdzieś nad jeziorem Sarbsko. Niestety dwa fajne miejsca zajęte przez niemieckich oldkamperowców, musimy brnąć dalej i niestety mija dwudziesta, zostajemy w lesie choć teoretycznie do jeziora w linii prostej na przełaj przez las mamy 320 metrów. Nie sprawdzamy tego i idziemy spać.
Na noc i jutrzejszy dzień zapowiadane są burze. Dziś ledwo albo aż za nami 65 km.
Dzień 10
Zgodnie z prognozami nad ranem pada, burze słychać gdzieś w oddali. Szybko się zwijamy i odjeżdżamy do oddalonego o trzy kilometry Sarbska i dalej do Uliny, gdzie pod przydrożną wiatą przystankową robimy sobie przerwę na pierwsze śniadanie.
Ciągle lekko kropi ale musimy jechać. Przecież mamy już bilety powrotne ;-). Trasa znowu kiepsko oznaczona, ale w jednym niepewnym momencie spotykamy miłą parkę rowerzystów która kieruje nas na właściwą drogę. Jej właściwość to jedynie kierunek, bo nawierzchnia wciąż pozostawia wiele do życzenia (głębokie piaski). Trochę rozmawiamy prowadząc i jadąc na przemian, aż w pewnym momencie, akurat w miejscu gdzie można już jechać zauważam brak telefonu. Zawracam nagle i rozstajemy się bez pożegnania. Po przejechaniu kilometra powrotnego, dzwoni do mnie żona. Jest telefon, tylko przez zagadanie wcisnąłem go gdzieś indziej niż zwykle. Uff. Jedziemy dalej, jest coraz lepiej i z górki. Nie dogonimy nowych znajomych. Przed dziesiątą dojeżdżamy do pustych parkingów przed ścieżką na latarnię Stilo.
Akurat nie pada. Żona zostaje poczyścić sobie zapiaszczony rower, ja jadę pod latarnię wspinając się ostatnie kilkaset metrów. Zadyszałem się, ale cieszyłem na zjazd. Ten jednak nie był super szybki. Nierówności leśnej ścieżki skutecznie działały na moją wyobraźnię ukazującą mi mnie samego kulającego się z górki co i rusz przywalanego obładowanym rowerwem. ;-). Średnia perspektywa. Hamuję. 🙂 . Przestało padać a od parkingów wreszcie zaczęło się lepiej jechać. Dróżki w lesie odpowiednio utwardzone i ładne.
Trzydzieści kilometrów do Dębek i ujścia Piaśnicy. Spędzamy tam chwilę wspominając stare czasy i oglądając mnóstwo dzieciaków i nie tylko kąpiących się w ujściowym odcinku tej ładnej rzeki. Nie dziwne że cieszy się takim powodzeniem, bo w porównaniu do temperatury Bałtyku Piaśnica to zupa :-).
Jedziemy na obiadek i tyle co go zdążamy przyswoić, znowu zaczyna padać i to dość intensywnie. Na szczęście to krótki opad. Jedziemy dalej by po dwóch godzinach, gubiąc oczywiście na jakiś czas szlak, dotrzeć do Jastrzębiej Góry, robiąc tam sobie fotki w znanych miejscach takich jak Gwiazda Północy (najbardziej na północ wysunięty kraniec Polski),czy latarnia morska.
Lodowo-gofrowa przerwa, choć dziś upału nie ma i spokojnie wzdłuż głównej drogi, ścieżką rowerową jedziemy do Władysławowa. Spokojnie bo dopiero jest po szesnastej a w planie nocleg w Chałupach. Bliziutko. Dlatego też postanawiamy zwolnić i coś tam jeszcze zobaczyć we „Władku”. Centrum Przygotowań Olimpijskich mijamy pędem , bo z górki, ale na Alei Gwiazd Sportu chwilkę się zatrzymujemy.
Drugą chwilę spędzamy na zapleczu Lunaparku Sowińskiego. Kilka zdjęć i odjazd na planowany nocleg.
W Chałupach po przejechaniu 78 kilometrów okazuje się że „Pole namiotowe Chałupy 3” takowym jest tylko z nazwy i strony internetowej, a w rzeczywistości od kilku lat namiotów już nie przyjmują. Chała. Żona miała sobie odpocząć, a ja miałem jutro dobić do Helu i z powrotem. Nie pozostaje nic innego jak jechać pytając w każdym następnym kempingu o możliwość przenocowania. Nie jest wesoło, bo albo nie ma możliwości, albo jedynie najmniej od czterech nocy, albo ewentualnie za 220 pln. za nockę. Odpada i nie ma się co oglądać bo już dawno po osiemnastej a na Hel trzydzieści kilometrów.
Jedziemy zatrzymując się jeszcze w Juracie próbując złapać jakiś nocleg. Zakupy , przegryzka i strzała na koniec / początek Polski (Hel). Docieramy tam o 20,30. Akurat jest pole namiotowe na którym żona spała podczas swojej wyprawy wybrzeżem z kuzynką kilka lat temu. Udaje nam się zameldować i to nawet bez wielkiego zdzierstwa. Na niebie przebłyski zmierzającego za horyzont słonka. Rozbijam namiot i jadę szybko zobaczyć zachód. Na Helu ten zachód obserwuje się nieco gdzie indziej niż nad otwartym morzem.
Udaje mi się ta obserwacja i wracam na nocleg. Za nami 110 kilometrów plus moje blisko pięć w pościgu za zachodzącym słońcem 🙂
Dzień 11
Jak to z miejsca cywilizacyjnego, ruszamy nieco później a dokładnie po śniadanku o dziewiątej. Najpierw objazd helskiego cypla, i dalej w nudną, bo powtarzaną z wczoraj drogę do Władysławowa.
Jedziemy troszkę wolniej zwiedzając co atrakcyjniejsze obiekty i ciesząc się z pięknie zapowiadającego się słonecznego dnia. W pewnym momencie niewiele przed końcem powtarzanej trasy z przeciwka nadjeżdża uśmiechnięta twarz. To Konrad poznany kilka dni temu. Chwila rozmowy. Też jechał przez Kluki i akurat padało, ale uśmiech z twarzy nie schodził. Twardziel ;-). Żegnamy się i każdy rusza w swoją stronę. Po ponad czterdziestu kilometrach od startu skręcamy w jeszcze nieznaną dróżkę. W stronę Pucka. Tu najpierw ścieżka w remoncie, co kilkadziesiąt metrów zerwana kostka i wykop pod rury ściekowe (przynajmniej zapach na to wskazuje), potem spore wzniesienie a dalej już ładnie wzdłuż linii Nadmorskiego Parku Krajobrazowego. Dojrzałem nawet orła, czyli fajnie.
W Pucku spędzamy dłuższą chwile robiąc kilka zdjęć nad wodą, nie mogąc się nadziwić ile już przejechaliśmy, widząc na przeciwległym brzegu Hel, i w rynku który bardzo nam się podoba.
W dalszą drogę ruszamy po piętnastej, by po niespełna godzinie dotrzeć do Parku Kulturowego – Osada Łowców Fok w Rzucewie. Kilka fotek z punktu widokowego i odjazd pod zamek w Rzucewie.
Dalej ładną aleją lipową do Osłonina, i dalej przez rezerwat przyrody Beka dojeżdżamy do rzeki Reda, którą kiedyś w tej okolicy płynąłem. Dziś wzdłuż jej nurtu jedziemy w poszukiwaniu miejsca pod namiot. Udaje nam się to w szczerym polu, ale zostajemy dając sobie dziś odrobinę oddechu.
Za nami niespełna siedemdziesiąt kilometrów. Leżymy w słonku czekając na ochłodzenie i zmrok, a na Redowym wale przejeżdżają traktory kosząc wałową trawę. Ciekawe widowisko, zważywszy że na wałach nie widać żadnych ścieżek spacerowych. Wieczór już spokojny i tylko w oddali odgłosy żurawi. Fajnie. Dziś stuknęło prawie 68 km.
Dzień 12
Startujemy o ósmej. Dzień jakiś dziwny, pochmurny ale ciepły. Po betonowych płytach z dala od naszego szlaku dojeżdżamy do Rewy.
Tam krótka sesja foto i odjazd w stronę Trójmiasta.
Obok lotniska Gdynia-Kosakowo ponownie łapiemy nasz szlak R-10. Wzmożony ruch ochroniarzy wokół bram lotniskowych. Jakieś zaparkowane zamieszkałe auta. Nie wiem o co chodzi. Dopiero w dalszej części dzisiejszego etapu okazuje się, że od wczoraj na tym lotnisku odbywa się Open’er Festival. Na szczęście nie o tej porze. Jeszcze wczesne przedpołudnie. Przejazd przez Gdynię jest dosyć masakryczny. Porty, główne drogi, ścieżki na ruchliwych ulicach oznakowane jako dla rowerów a teraz poprzekreślane, bo zaparkowanych jest na nich dużo autobusów dowożących ludzi na festiwal. Jest nerwowo, ale za dworcem gdy już docieramy do Skweru Kościuszki i portów muzealnych jednostek wodnych nastrój się poprawia. Pogoda też. Oglądamy z zewnątrz ORP Błyskawica i Dar Pomorza. Jest też podwodny Nautilus i sporo pomników.
Jedziemy w górę omijając Kępę Redłowską i Klif Redłowski wracając nad wybrzeże przy molo w Orłowie. Ponownie lekka „wspinaczka” i powrót nad wodę po schodkach przy ujściu do Zatoki Gdańskiej rzeczki Swelina. Przez najbliższe dziesięć kilometrów kulamy się zatłoczoną ścieżką tuż obok plaż, przez Sopot aż do mola w Gdańsku Brzeźnie.
Ostatnie spojrzenie na zachodnią (patrząc od Wisły) stronę zatoki i oddalamy się w głąb Gdańska. Tutaj szlak już bardziej dostrzegalny, i łatwo prowadzący przez miasto i jego najciekawsze atrakcje. Troszkę zwiedzamy, jemy obiadek i po szesnastej i przejechanych sześćdziesięciu kilometrach ruszamy w stronę Sobieszewa. Mijamy Martwą Wisłę bez zatrzymywania.
do Świbna i tamtejszego promu dojeżdżamy po osiemnastej. Prom na przeciwległym brzegu, musimy chwilę zaczekać.
Nad Zatoką niebo jasne, ale naokoło nas zbierają się ciężkie, raczej burzowe chmury. Dzieje się to dosyć szybko. Udaje się nam przepromować na drugi brzeg gdy zaczyna padać, a gdy dobiegamy pod zadaszenie już leje. Trochę siara bo już dziewiętnasta, należałoby się gdzieś ulokować :-(. Żona pod daszkiem nie traci czasu. Szuka w internecie możliwości noclegowych w najbliższej okolicy. Słabe efekty poszukiwań. Nie ma miejsca na jedną noc lub holendarne ceny. Przed oczami na jednej z tablic jest numer z ofertą noclegu. Dzwonimy. Okazuje się że to Jantar. Jakieś trzy kilometry od nas i pan nas przyjmie do pokoiku w swoim pensjonacie za rozsądną cenę. Akurat troszkę ustaje deszcz. Ruszamy. Nim dojeżdżamy na miejsce leje ponownie a do odnalezionego pensjonatu w tej chwili łatwiej byłoby nam dopłynąć kajakiem niż dojechać.
Jezioro na drodze, ale mamy dach nad głową, możliwość kąpieli i suche łóżko. Za oknem leje, wieje, błyska i grzmi. Ale fajnie że nie musimy rozbijać namiotu. Za nami dzisiaj 87 kilometrów. Dobranoc.
Dzień 13
Budzimy się suchutcy, czyściutcy, wyspani i uśmiechnięci bo za oknem już bardzo wysoko pełne słoneczko.
Nie marudzimy, szybkie śniadanko i przed dziewiątą prawie pustymi, nie obładowanymi rowerkami ruszamy na (prawie) ostatni etap naszej wyprawy którym domkniemy całą długość naszego wybrzeża. Do Sztutowa niestety główną, dość ruchliwą drogą, a dalej już fajnie przez lasy aż do przekopu mierzei na 25 kilometrze.
Tam kilka zdjęć i kolejne dziesięć kilometrów do Krynicy Morskiej piękną leśną dróżką często z widokiem wybrzeża morskiego.
Nie ma jeszcze południa więc tutaj przerwa lodowa i zdjęciowa , a ludzie powoli wychodzą znad morza . Dlaczego ? Spoglądamy w górę a tu coraz więcej ciemnych chmur. Nie fajnie, ale odwrotu póki co nie ma. Ruszamy ku granicy a nad nami zaczyna grzmieć i padać. Ubieramy się nieprzemakalnie i ciśniemy ostatnią godzinę w deszczu, burzy przez las, przed trzynastą osiągając ruską granicę.
Przekraczanie zabronione a nawet opieranie rowerów o szlaban też. Nie opieramy. Kilka fotek, szybkie spojrzenie na plażę no i odwrót.
Przed nami jeszcze pięćdziesiąt kilometrów powrotu, który w takiej aurze w ogóle nam się nie uśmiecha. Ale co zrobić. Stąd nie ma się i tak jak inaczej wydostać ;-). Pedałujemy mimo wszystko szczęśliwi z powodu pokonania zamierzonej trasy. A co ciekawsze, im bliżej Krynicy tym więcej rowerków jadących z przeciwka i przedzierające się przez gęste leśne gałązki słonko. W Krynicy już pełne słońce więc pora się rozebrać z pelerynek. Wracamy przez miasto od strony Zalewu Wiślanego.
Jakoś tu inaczej, mniej ładnie niż w moich wspomnieniach z przed lat. Jeszcze tylko obiadek i powrót na nadmorski szlak. Znowu gorąco. Mijamy te same miejsca które kilka godzin temu.
Po osiemdziesięciu sześciu kilometrach w Sztutowie zmieniamy poranną trasę wjeżdżając do lasu. Nim dojeżdżamy do Stegny, tutaj niezbędne zakupy na ostatni dzień podróży i po pokonaniu stu kilometrów jesteśmy na kwaterze, w której dokupiliśmy jeszcze jeden, dzisiejszy nocleg. Zabieramy szampana i jedziemy nad jantarskie morze zażyć ewentualnej kąpieli i uczcić szampanem zrealizowany plan. Żona moczy się chwilę w bałtyckiej wodzie, ale ludzie coraz szybciej z plaży uciekają. Czarna ciężka chmura robi niezłe wrażenie. Za chwilę łupnie.
No i faktycznie. Nie zdążyliśmy nawet dopić toastu a z nieba lunęło. Jakoś dziś w ogóle nam to nie przeszkadza. Mamy przecież opłacony dach nad głową. Dojeżdżamy choć znowu łatwiej byłoby dopłynąć. Za nami prawie 105 km. Dopijamy szampana i lulu a jutro do Tczewa na pociąg odjeżdżający sporo po 22.
Dzień 14.
Ostatni a zarazem pełen wrażeń i przygód. Budzi nas deszcz. Doba hotelowa trwa do dziesiątej a prognozy mówią że może po jedenastej przestanie padać. Miły gospodarz zgadza się byśmy przeczekali deszcz w swoim pokoiku. Startujemy tuż przed jedenastą. Nie pada jest pochmurnie. Wbijam w nawigację trasę do Tczewa i ruszamy. Najpierw główną drogą w stronę Mikoszewa a obok wyprzedzające nas samochody. Nawigator każe skręcać z głównej co posłusznie czynimy. Kilkadziesiąt metrów i ogrodzone gospodarstwo rolne. Brama otwarta więc jedziemy. Na zakręcie wprost pod samochód terenowy. Na szczęście refleks obu kierujących był na najwyższym poziomie, ale kierowca auta jednak się zainteresował co tu robimy. Po wyjaśnieniach odjechał oznajmiając że to prywatne gospodarstwo a do Tczewa prowadzi droga. No oczywiście, ale skoro odjechał a nam się udało tu wjechać jedną bramą, to może uda się wyjechać jakąś inną. Miałem rację. Udało się i teraz jedziemy po ażurowych, ale nie ogrodzonych, prywatnych płytach. Średnio komfortowa drogą, no ale przecież już ostatnią. Ponad pięć kilometrów po tych betonikach a kolejne dziesięć po szosie prowadzącej przez okoliczne żuławskie wioski do mostu nad Wisłą w Kiezmarku.
Jest most z drogą ekspresową S7, ale jest też taki ze ścieżką rowerową. Za mostem trafiamy na przystań rowerową za którą widzimy nie kończący się czerwony asfalcik (tartan ?) ułożony na wiślanych wałach. To nim dojedziemy do Tczewa? To trasa R-9 popularna Wiślanka. Znaki w odwrotnym kierunku informują że do Świbna dziesięć a do Gdańska dwadzieścia siedem kilometrów. Ciekawe jaka jest ta trasa, bo ta na którą właśnie wjechaliśmy już po siedmiu kilometrach nam sią kończy kolejną ładną przystanią rowerową w Giemlicach.
Dalej niestety znane betoniki dlatego (między innymi) odjeżdżamy na Steblewo, gdzie chcemy zobaczyć ruiny największego kościoła na Żuławach Gdańskich.
Po sfotografowaniu owego obiektu wracamy na wałowy szlak Wiślanki. Pola, betoniki, ale już po pół godzince wjeżdżamy na wał czerwoną, ulubioną nawierzchnią, która doprowadzi nas do samych obrzeży Tczewa.
Kawałeczek dróżki przez miasto i wjeżdżamy na Bulwar Nadwiślański a tam mnóstwo ludzi z małymi flagami państwowymi, jacyś żołnierze. Telewizja. Pytam jedną z osób co tu za impreza się szykuje, a tu podobno w odwiedziny premier naszego kraju się wybiera. My kręcimy się chwilę obok tczewskiego portu po czym wracamy tam gdzie ludzie i faktycznie jest Morawiecki. Coś tam przemawia ale słabo słychać, sporo gwizdów i krzyków. Robimy jakąś fotkę i jedziemy na miasto.
Kręcimy się po nim dość długo, bo do pociągu mamy z sześć godzin. W okolicy starego rynku natrafiamy na bar mleczny z (podobno) dobrym i obfitym jedzonkiem za nie najwyższe pieniążki. Postanawiamy spróbować ale jest za pięć szesnasta a dzisiaj bar czynny do szesnastej. Możemy jedynie zabrać coś na wynos. Korzystamy z tej możliwości i jemy na schodkach naprzeciw baru. Dobre. Możemy znowu gdzieś jechać i znowu jedziemy nad Wisłę. Są tam leżaki, powylegujemy się troszkę.
Czas jednak płynie wolniej niż rzeka, odjeżdżamy. Zaglądamy do przydrożnego kościoła, a tam za chwilę niedzielna msza w sobotę. Skorzystamy. Po mszy jedziemy w okolice dworca, gdzie mnóstwo młodzieży i estrada rozstawiona pod Galerią Kociewską. Nikt już nie śpiewa, ale małolaty wykrzykują ” Dawid, Dawid…” Okazuje się że przed chwilą zakończył tu swój występ Dawid Kwiatkowski. Jeszcze przez chwilę można go było dojrzeć gdy rozdawał autografy i tyle co myśmy skorzystali. Znudzeni idziemy na dworzec i nasz peron, by już w pełnym spokoju odczekać blisko trzy godziny na właściwy pociąg. Za nami dzisiaj 53 kilometry rowerowania.
Niepokojące komunikaty coraz bardziej szczypią mnie w uszy. Każdy dalekobieżny skład już na starcie, bo jadący ledwo z Gdyni ma opóźnienie. I to nie małe, od trzydziestu do nawet osiemdziesięciu minut. :-(. Czekamy z niecierpliwością. Nasz pociąg ma jechać z Helu, przez kawałek Warmii i Mazur i takim małym zygzakiem z północy na południe aż do czeskiego Bohumina. Jest w końcu komunikat. Opóźnienie trzydzieści minut. Ech. Czekamy i wjeżdża spóźniony 40 minut.
W przedziale rowerowym przygotowanym na piętnaście rowerów, jest ich już dwadzieścia. Ciekawostka. Miejsca dla ludzi tylko z rezerwacją, a rower ledwo zmieszczony. Konduktor nie wie, będzie powoli szukał właścicieli. Pierwsze trzy przystanki muszę mieć włączone czuwanie, bo nasze rowery zastawiają dostęp do wiszących które nie wiadomo gdzie będą wysadzane. Wiem że na trzeciej stacji, w Toruniu wysiądą dwa rowerki i w ich miejsce wstawię nasze. Udaje mi się to i mogę wreszcie usiąść i spokojnie podrzemać aż do Sosnowca w którym wysiądziemy. Pociąg do końca nie odrobił opóźnienia, konduktor nie sprawdzał biletów, tym samym nie wiedząc kto przewiózł sobie rowerek za darmo. My o siódmej rano startujemy na ostatni, nieco ponad ośmiokilometrowy odcinek naszej wyprawy – do domu :-). Niedziela przeznaczona na odpoczynek a jutro powrót do pracy. Koniec urlopu…Udanego urlopu 🙂
Więcej fotek tutaj.