2018-09-15-16 Pieszo na Rysy , rowerem pod Tatrami

Kilka lat wybieraliśmy się na Rysy i jakoś ciągle się nie udawało. Uznałem, że to ostatni gwizdek na jego zdobycie (w końcu na moim karku już pół wieku) …

W piątkowe popołudnie wyjechaliśmy z żoną do Bukowiny Tatrzańskiej na zarezerwowaną wcześniej kwaterę. Dotarliśmy o godzinie 22. Nie pozostało nic jak tylko położyć się spać, by wypocząć przed jutrzejszym trudnym dniem. Odpoczynek wyszedł mi średnio, bo z pobliskich łąk całą noc dochodziły śpiewy i krzyki nocnych imprezowiczów :-(. Pobudka jeszcze po ciemku, nie zobaczymy jaki mamy widok z okna. Śledzone przeze mnie od dawna prognozy na ten dzień nie były zbyt optymistycznie. Jeden dzień „okna niepogodowego” a my idziemy, wyjścia nie ma. Ponad kilometr do przystanku z którego o 6,37 zabiera nas autobus do słowackiego Starego Smokowca. Podróż trwa godzinę. Do odjazdu kolejki elektrycznej mamy dwadzieścia minut. Odjeżdża punktualnie i po czterdziestu minutach dowozi nas do Strebskiego Plesa. To stąd najczęściej ruszają piechurzy chcący dotrzeć na Rysy łatwiejszą od polskiej, drogą. Idziemy i my :-). Mgliście ale chociaż nie pada.

                                                                                 Przez taką bramę ku Rysemu 😉

Szlak dość spokojny i łagodny, po godzinie jesteśmy nad jeziorkiem Popradzkim. Chwila przerwy przy schronisku i wracamy na właściwy szlak z którego musieliśmy zboczyć o kilkadziesiąt metrów by ujrzeć schronisko i jeziorko 🙂

                                                                             Nad Popradzkim Jeziorem

Tutaj zaczyna siąpić deszcz, posilamy się gotowcami i ruszamy w dalszą drogę. Przemierzamy Mangusowską Dolinę dochodząc obok niej do Żabich Stawów skąd zaczyna się bardziej strome podejście.

                                                           Podchodzimy a żabie stawy widać już za nami

Tuż przed południem, zmuszeni jesteśmy stanąć w kolejce do łańcuchów. Mimo mżawki, ludzi nie ubywa, a wydaje się że  wręcz przybywa. Wyprzedzaliśmy ludzi my a i nas ludzie wyprzedzali. Tłoczno. Pojedyncza drabinka  a za nią łańcuchy, troszkę spowolniły dalsze podejście pod Chatę pod Rysami.

                                                                      A już pół miesiąca po wakacjach 🙁

Pół godziny później w gęstej mgle pojawia się widok Chaty pod Rysami. Jest tak oblężona, że nawet do niej nie zaglądam a mgła jest tak gęsta, że nie dostrzegam słynnego wychodka umieszczonego nad przepaścią. Za to dostrzegam fajny napis mówiący o tym wszystkim czego nie powinno się robić w okolicy nie dojrzanego wychodka…

                                                                                                     🙂

Prawie godzinę zajmuje nam dojście na szczyt na który trudno się wcisnąć, bo tak dużo jest zdobywców Rysego. Wszyscy tłoczą się na polskim wierzchołku, a kilkadziesiąt metrów obok stoi sobie słowacki, wyższy o cztery metry. Gdyby było pogodnie, to bym na niego wrócił, bo też go przegapiłem ;-), ale niestety chmury i mgła zasłaniają wszystkie widoki które mogłyby nam pozapierać dech w piersiach, więc nie wracam :-(.

                                                                                               Na Szczycie.

W okolicy najwyższego miejsca w Polsce spędzamy blisko pół godzinki. Na chwilę pokazuje się nawet słonko. Nie ubłaganie nadchodzi jednak pora zejścia, a tu nawet nie wiadomo jak się do tego zabrać. Stromo 🙁 . Powoli po łańcuchach obniżamy mozolnie nasz pułap, a ile to obniżanie potrwa nie wiemy bo widoczność bardzo słaba 🙂

                                                                                                   Schodzimy

Mija dziesięć minut i widoczność nagle poprawia się na tyle, że oczom naszym ukazuje się Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami. Super widok, a jednocześnie świadomość długiej perspektywy schodzenia 🙁

                                                                                            Takie przejaśnienie

Schodzenie podobno trudniejsze od podchodzenia, ale podziwiałem wszystkich podchodzących o wiele bardziej niż oni mnie. Godzinę złaziliśmy a końca drogi nie widać. To znaczy widać, tylko nie widać by się zbliżał.

                                      Od godziny widzimy te oczka wodne, a wciąż są bardzo daleko 🙁

Jeszcze kolejna godzina potrzebna jest nam by zbliżyć się do Czarnego Stawu na odległość dotyku. Jest 16,40.

                                                                                    Czarny Staw pod Rysami

Do Morskiego Oka deptamy jeszcze czterdzieści minut, a do schroniska kolejnych piętnaście. Tutaj tłumy ludzi. Wrzucamy w siebie ostatnie gotowe kanapki  i dalej w stronę Łysej Polany. Ciężko się idzie. odciski na stopach dokuczają. Tuż przed zmrokiem mijamy Wodogrzmoty Mickiewicza, a w całkowitej ciemności dochodzimy do parkingu przy Palenicy Białczańskiej. Okazuje się że w związku z remontami dróg o tej porze do Bukowiny, gdzie nocujemy , nie mamy czym dojechać. Na szczęście kierowca ostatniego busika wiozącego ludzi do Zakopanego, tam mieszka i zabierze nas ze sobą. Nie planowawszy, zwiedzamy sobie Zakopane zza busikowych szyb i w końcu jesteśmy w „naszej” Bukowinie. Jeszcze obiadokolacja, zasłużony browarek i wreszcie na nocleg. Dzisiejszy dzień trwał 16 godzin.

                                                    W nagrodę po przebudzeniu taki widok z okna 🙂

Na niedzielę nie mieliśmy planów, a pogoda od rana piękna. Mamy na aucie rowery. Zobaczymy jak się jeździ po górkach. W necie wynaleźliśmy traskę , nie łatwą i nie trudną, określoną jako średnią. 30 kilometrów, po wczorajszych zakwasach wystarczająco. Najpierw pod górkę w stronę idealnego punktu widokowego na Tatry.

                                                      Na tym zamglonym szczycie byliśmy wczoraj 🙂

Teraz super zjazd, na słowacką stronę przez najdłuższą, ciągnącą się na długości dziewięciu kikometrów  wioskę Osturnia. Za nią z powrotem do Polski wzdłuż potoku Kacwinanka przez Kacwin dojeżdżamy do Nidzicy. Oglądamy tamę jeziora Czorsztyńskiego i pobliską przystań gdzie się posilamy no i ruszamy w dalszą drogę.

                                                                                                 Ładnie

Od wyjazdu z Nidzicy zaczyna się dziać z naszym pięknym szlakiem coś niedobrego. Szlak prowadzi przez zabłocony las, długo pod górę. Jechać się nie da, a końca wzniesienia nie widać. Na jednym ze zjazdów ląduję w kałuży i nie jest mi już bardzo miło. Nogi bolą, bąble pękają męcząc się w mokrych butach. Nie jest łatwo. Błądzimy. Kończy nam się woda pitna, a łażenie pod górkę wzmaga pragnienie. My w środku lasu 🙁

                                                                                                Szlakiem 🙁

Długo nam zeszło dotarcie do właściwej drogi, która doprowadziła nas do czekającego od rana samochodu dziwięciokilometrowym podjazdem. Z planowanych 30 kilometrów zrobiło się 45.

                                                   Ostatni widoczek na trasie. Kościół w Łapszance.

Z planowanej na powrót do domu godziny osiemnastej zrobiła się godzina wyjazdu, także w domu byliśmy dopiero o dwudziestej drugiej. Intensywny weekend, a za dziesięć godzin do pracy :-(.

Więcej fotek z tego wyjazdu tutaj.