2024-05-01 Lutynia (857)

 

Zaczęła się majówka jakiej dawno nie miałem i jaką dawno nikt nie miał, ja że pięciodniową a wszyscy że z letnią temperaturą i bez deszczu.

W moim przypadku jedynie kierunek do ostatniej chwili nie był pewny, bo sprawy rodzinne zmuszały nas do wyjazdu na Podlasie, a moim „wymarzonym” kierunkiem na tak długi weekend , od lat była Wielkopolska. No i po wielu perturbacjach w środowy poranek zapadła decyzja. Jednak Wielkopolska. Spełnię marzenia :-). Dzień świąteczny, więc ruch symboliczny dzięki czemu w samo południe mogłem zejść na nową rzekę- Lutynię , kawałeczek obok Jarocina.

Pod takim mostkiem

O Lutyni czytałem w sieci i pisało tam, że spływalna jest tylko przy wysokiej wodzie. Obecnie wysoka nie jest, ale najniższa też nie, choć opisanego przełomowego, trudnego odcinka (od mostu pomiędzy Wolą Książęcą a Słupią) nie dało się spróbować. Zacząłem osiem kilometrów dalej – od Wilkowyi.

Ruszyłem

Pierwsze pięć kilometrów gdy szerokość koryta nie przekraczała trzech metrów, jakoś się płynęło. Gdy zrobiło się szerzej trzeba było szukać nurtu z wystarczającą ilością wody do kajakowania, co łatwe nie było. Musiałem przepychać się po mieliznach. Były też zwałki, dwa jazy, zwężki na których musiałem walczyć z zeszłorocznymi trzcinami i po półtorej godzinie lewy dopływ za którym płyniecie okazało się już łatwiejsze, ale tylko pod względem głębokości. Minęło pół godziny i spotkałem żonę. Przy moście pod którym ktoś namalował twarz dzieciaczka z podpisem dzień dziecka 2022.

Taki mural

Gdy było przepływalnie, było ładnie. Zdarzały się jednak zwałki ale nie najgorsze, no może oprócz tej poniżej – śmieciowej.

🙁

Czterdzieści minut później nad dość szeroką i płytką wodą z piaszczystym dnem na brzegu ” zaparkowana ” jest kanadyjka. Nie ma obok żadnych ludków, ani namiotu tak więc nie wiem czy od tej pory to już lajcik, czy tylko ktoś tutaj przechowuje łódkę. Do tej pory moje średnie tempo to około trzy km. na godzinę więc liczę na więcej…

Tak sobie mieszka canoe

Po godzinie po stojącej i wątpliwej urody wodzie dopływam do jazu przy którym robię sobie przerwę na popas, która nie trwa zbyt długo bo upierdliwe muchy chcą zjeść moją bułkę i mnie samego również. Ruszam szybko dalej bo zbliża się szesnasta.

Tak dopływałem do przenoski

Mija pół godziny wiosłowania i muszę obnieść powalone drzewo. Obok pola na którym tańcują dwa żurawie. Ładnie. Dodają mi sił na dalszą drogę a nad głową najpierw bocian (biały – pospolity), a później mniej pospolity bo czarny. Fajnie. Czarnego udaje mi się upolować aparatem, ale słabo widać że on czarny 🙁

Na środku nad najniższym drzewem lata

Po sześciu godzinach wiosłowania, za mną 24 kilometry, czyli średnia 4 km/h a przede mną drewniany mostek, tak niski i zarośnięty , że muszę go obejść. Nad nim tabliczka o całkowitym  zakazie wstępu do lasu z powodu bardzo starych, zagrażających życiu i zdrowiu, drzew. Nie wchodzę do lasu, wracam na rzekę.

Przenoszę przez mostek

 

Za drewnianym mostkiem mijam granicę rezerwatu Lutynia. Zaczyna się odcinek mocno zwałkowy wręcz hardkorowy. Kilometr do mostu na którym czeka na mnie żona zajmuje mi blisko pięćdziesiąt minut. Drzewa które udaje się pokonać bez wychodzenia z kajaka, drzewa których nie udaje się przebyć w kajaku. Z obniesieniem problem, nie ma śladów wydeptanych ścieżek a teren podmokły. Muszę kombinować stąd taka zawrotna prędkość…

Tak żona widzi mnie z mostu

Do ujścia jeszcze „tylko” dwa kilometry. Czas w jakim je pokonuję to osiemdziesiąt minut. Porażka i zwycięstwo zarazem, bo za ostatnią przeszkodą widzę Wartę. Mam do niej jakieś pięćdziesiąt metrów. Hurrra.

Ostatnia przeszkoda pokonana, jestem osiem godzin na wodzie.

Zostało mi dwa kilometry Warty – do promu w Dębnie gdzie czeka już na mnie żona i gdzie dziś zanocujemy 🙂

 

Prom na drugim brzegu. Koniec spływu na dziś. 28 km. nowego szlaku poznane 🙂

A więcej zdjęć z tego pływania tutaj.