Lata 1991-1995

Kowbojska historia pływania w latach 90-tych rozpoczęła się dopiero ósmego marca 1991 roku, ale na konkretnym spływie- na IVX OSK „Biała Dama” tym razem po Skawie. Moje płynięcie ograniczyło się tylko do odcinka Wadowice-Zator i umówienie się z Ryśkiem K. na prywatny odcinek górnej Oławy, by po jej spłynięciu przyłączyć się do V OSK Oławą -Odrą. W międzyczasie byłem jeszcze na XVII OSK „Powitanie Wiosny” na Nidzie. 19 kwietnia wsiadłem do zatłoczonego pociągu do Wrocławia, którym miał też z Krakowa jechać Rysiek. We Wrocławiu okazało się że go nie ma. Pomyślałem , że dojedzie następnym i udałem się do kolegi Kazia G. po umówiony kajak składany. Kaziu pomógł mi zataszczyć graty na dworzec, pojechałem do Strzelina. Było już koło północy a Ryśka niet :( Dwoma kursami pieszotkowymi zatargałem kajak, namiot i plecak pod most nad Oławą i tam też zanocowałem. Poranek przywitał mnie mżawką. Rozłożyłem jednak kajak i ruszyłem. Pogoda mnie nie rozpieszczała, fundując na przemian mżawkę, mały deszczyk i śnieżek z deszczem. Po drodze miałem kilka przenosek przez progi. Kajak był cały mokry, sprzęt w nim również, jego waga nie pozwoliła mi na przemieszczanie przez progi inaczej jak tylko przeciąganie brzegiem praktycznie po kilkanaście centymetrów stojąc nad nim okrakiem. Pod koniec dnia udało mi się dopłynąć do ostatniego mostu przed miastem Oława – do Jaczkowic. Chciałem tu zanocować, okazało się że wszystko mam przemoczone. Namiot, śpiwór, wszystkie ciuchy i jedzenie. Sam byłem przemarznięty. Porażka. Tuż obok mostu stał dom, zapukałem z prośbą o możliwość przenocowania, lub chociaż wysuszenia się. Gospodarz odesłał mnie około trzysta metrów dalej, gdzie mieścił się jakiś zakład pracy i obiecując że jeśli tam mi nie pomogą to mam wrócić. Poszedłem a portier-ochroniarz pozwolił mi się ogrzać częstując nawet herbatką. Po krótkim streszczeniu powodów mego tutaj pojawienia, dobry Pan kazał mi poznosić wszystkie mokre rzeczy. Wróciłem pod most, rozpakowałem kajak-pusty udało mi się zawlec na plac obok wcześniej odwiedzonego domostwa, plecak i namiot zabrałem do dobrego Pana , a on otworzył jakąś sporą żelazną szafę i kazał mi wrzucić w nią wszystkie rzeczy które chcę wysuszyć. Wrzuciłem wszystko, namiotu nawet nie kazał rozwijać. Załączył szafę , zahuczało, zaszumiało a my poszliśmy na kolejną herbatkę. Po pół  godzince wyjąłem z szafy wszystko suchutkie, łącznie ze złożonym namiotem 😀 . Mogłem położyć się na suchym materacu i okryć suchym śpiworkiem w jednym z udostępnionych mi pomieszczeń . Pan prosił mnie jedynie o zebranie się przed szóstą rano by ktoś z innej zmiany nie wiedział o moim pobycie. U tego dobrego człowieka po raz pierwszy w życiu poczułem, że ktoś uratował mi życie. Wcześniej było już ze mną naprawdę krucho.  Pobudka o 5,30 wystarczyła bym szybko się zmył wypijając jeszcze jedną- poranną herbatkę. Dzień zupełnie inny od wczorajszego, wprawdzie prawie zimno, ale słonecznie i bezchmurnie. Szybko odpłynąłem by spotkać spływowiczów ogólnopolskich. Niestety udało mi się to dopiero około kilometra przed metą ich pierwszego etapu. Tyle dobrze. Wiedziałem gdzie zanocować :-)  Na sali gimnastycznej w jakiejś szkole. Spotkałem sporo znajomych i… Ryśka K. – myślałem że go zabiję!!! Nie pamiętam już jak się tłumaczył, ale jak to u Ryśka, raczej nie widział problemu… Trzeci dzień już prawdziwie ze wszystkimi dopłynąłem do Wrocławia zdobywając nawet trzecie miejsce w wyścigu w F-2 po Odrze z niejakim „Robaczkiem” (nie pamiętam gościa :( ). O tym moim płynięciu miałem możliwość poczytać jeszcze w wydawanym w tamtych czasach biuletynie „Kajak i my”- o tym jak to można poniszczyć składany kajak, gdy się go nie szanuje na tak prostej i bez przeszkodowej rzece jak Oława.Autorem przypowieści był pewien wrocławianin Krzysztof B. nie znający historii mojego płynięcia. W następnym biuletynie poczytałem celną ripostę Marka Lityńskiego, który historię mojej Oławy znał. Faktem jest , że kajak którym mnie udało się przepłynąć cały ten szlak, po rozłożeniu na przystani Wrocławskiego „Wiadrusa” okazał się połamany i nie do ponownego złożenia, czego ja nie byłem świadomy i nad czym szczerze ubolewałem. 😥 Tydzień później wyjechałem na tygodniową majówkę z „Polkolorem” – na północ na zawaloną drzewami Studnicę, i troszkę mniej zawaloną Wieprzę z Miastka do Darłowa. Tu pogoda nas znowu nie rozpieszczała, pamiętam jeden dzień w którym nim się  przebraliśmy po przepłyniętym etapie z Krystianem P. z Jastrzębia wypiliśmy kieliszek po kieliszku całe pół litra rozgrzewającego 40% napoju. Cały tydzień było dosyć zimno, a my spłynęliśmy jeszcze górną Brdę – ze Świeszyna do Konarzynek. Rok 1991 był jednym z tych kilku (?), w których nie odbył się OSK Skawą, ponieważ dotychczasowy organizator- klub „Bryza” z Mysłowic zaprzestał organizacji a nowo zawiązujący się pierwszy prywatny klub kajakowy „Neptun” z Żor jeszcze jej nie zaczął. Tak więc w tym czasie postanowiliśmy w trzech Jastrzębiaków i ja popłynąć sobie prywatnie Odrę-od Olzy dokąd się da. Pogoda znów do bani, deszcz podnosił stan Odry z każdą chwilą, aż wyniósł ją do stanu mocno alarmowego. Skończyliśmy już w Bierawie :( Tydzień później pojechaliśmy z „Polkolorem” na  Poprad w ramach TDW z Leluchowa do Starego Sącza, a po nim klubowo Białkę Tatrzańską z Jurgowa do Frydmana. Niezła biała woda… Wieczór i noc przed Dunajcem spędzaliśmy nad Białką. Było ognisko i różne takie, w nocy odwiedził nas autobus Czechów, lub Słowaków z którymi nie za bardzo po północy umieliśmy się dogadać. Efekt końcowy był taki, że niewiele czasu po pójściu spać (około 4 nad ranem), obudziła mnie dziwna jasność i dziwne ciepło. Płonął nasz (Krystianowy) namiot. Wyrwany ze snu i oszołomiony tym co się dzieje, złapałem tylko wiaderko z przedsionka i zrobiłem ze trzy kursy z wodą chcąc ugasić pożar i krzycząc do Krystiana by się obudził. W tym momencie prezes złapał mnie za ramie mówiąc że Krystian jest już w autokarze i jedziemy do szpitala do Nowego Targu. Nie wyglądał najlepiej, było widać wyraźne ślady poparzenia na uszach, ale Krystian – Kilof to twardziel, nie skarżył się. Wróciliśmy na biwak, duża większość jeszcze spała, niektórzy nawet nie wiedzieli o zdarzeniu. Zacząłem robić segregację naszych rzeczy wyrzucając do ognia większość nadpalonego dobytku. Nasz zmieściłem ledwie w jakimś niedużym worku :( . Rano przed rozpoczęciem Dunajca zajrzeliśmy jeszcze do Krystiana , który wyglądał już nieco lepiej i w pierwszych słowach rzucił do mnie: „w namiocie była jeszcze flaszka”  :), uspokoił mnie tym tekstem- nie było z nim tak źle, a flaszka ? Faktycznie znalazłem zakręconą szyjkę, butelkę musiało rozsadzić, ktoś wspominał że było słychać jakiś wybuch, myślano o butli gazowej. Na szczęście butli nie mięliśmy. Krystian pobył tydzień w szpitalu,  a my popłynęliśmy Dunajec. Smutny ten Dunajec… To był mój – nasz ostatni spływ z „Polkolorem”  img646

 

 

 

na starcie do slalomu

img644                                                                                                 Na „Końskich Łbach” img647                                                 smutny puchar za 2 miejsce (podobno oszukane) Polkoloru…

Jako że , Krystian się kurował, a jego kajak (Tajmien) czekał na nas u dobrych ludzi w Bierawie nad Odrą, pojechałem go drogą wodną przetransportować do Opola. Tydzień później przez trzy dni spłynąłem nim dalej -do Wrocławia. Jeszcze tydzień i znowu dotykam Odrę, lecz tym razem w Kędzierzynie-Koźlu dopływając tam w ciągu jednodniowej wycieczki, Kanałem Gliwickim z Łabęd. Namówiłem na pierwszy jego spływ, kolegę z pracy a obecnie mojego Przyjaciela Piotrka S. z Katowic. Chyba mu się spodobało , choć blisko 40 km. na stojącej wodzie z przenoskami na siedmiu śluzach w palącym słońcu przyniosło sporo śladów na dłoniach i nie tylko. Po tygodniu po raz pierwszy w nowym (obowiązującym do teraz) terminie (koniec czerwca) byłem na XXV OSK Trzech Zapór po Sole, wreszcie rzeczywiście po Sole też aż do Oświęcimia.  W następny, już lipcowy weekend zabrałem tajmiena i pojechałem do Kluczborka- na Stobrawę. Było kilka drzew , ale tajmien to lekka łódeczka i łatwo można ją przenieść. Następny weekend to II OSK Rudą organizowany przez Neptuna z Żor. Z Żor do Kuźni Raciborskiej, rzeczka dość wymagająca i urozmaicona. Sporo drzew na drugim etapie-teraz już ich prawie wcale nie ma. Korzystając z dobrodziejstwa chwilowego posiadania składanego kajaka, pojechaliśmy z Piotrkiem na Ślęzę- jego drugi spływ , krótki spływ wspominany czasem do dziś. Na miejsce startu do Wilkowa Wielkiego dotarliśmy nocą. Zaczął padać deszcz i nie przestawał aż do rana. Gdy ustał zwinęliśmy mokry namiot i ruszyliśmy na podbój Ślęzy. Było ciężko, Ślęza to płytka rzeka, po przemęczeniu kilku kilometrów postanowiliśmy się rozdzielić. Piotrek miał dotrzeć w umówione miejsce stopem, ja kajakiem. Żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że na tak płytkiej wodzie mogę gdzieś utknąć złapawszy np. dziurę… Tak właśnie się stało po kolejnych paru kilometrach. Na kamieniu przerwałem powłokę w stopniu nie pozwalającym na naprawę w tutejszych warunkach. Udało mi się złapać tarpana (auto) , którym wraz  z rozłożonym kajakiem podjechałem około kilometra do głównej drogi. Zaczęło się rozpogadzać, słoneczko coraz śmielej przygrzewało, od gościa który mnie wiózł dowiedziałem się, że by dojechać tam gdzie miałem się spotkać z Piotrkiem to dwa autobusy i trochę stopa :( . Zacząłem powoli zwijać manatki, a tu autokar pksu. a w nim Piotrek. Pomachaliśmy sobie i tyle się widzieliśmy na tym spływie. To tu właśnie objawił się Piotrek-Przyjaciel. On tymi dwoma autobusami i dodatkowo dwoma stopami dotarł na miejsce spotkania czekając tam na mnie do niedzielnego poranka. Nie doczekał się :( . Nie było wtedy telefonów komórkowych a nasze przemyślenia wyglądały tak- moje: widział mnie, widział że się przebieram, domyślił się , że z rozwalonym kajakiem nie będę się przecież tłukł z przesiadkami na miejsce spotkania, pewnie pojechał do Wrocka i tam się spotkamy… Piotrka: rozpogodziło się, przebiera się w suchy ciuch i dopłynie do mnie tu gdzie się umówiliśmy… Straszna wtopa, ja wieczorem w swoim domku 😳 , Piotrek gdzieś w namiocie nad Ślęzą  :(   Jednak nie każdy Piotrk myśli tak samo, a (czasem) szkoda… Tydzień w pracy i jadę na tygodniowy samotny urlop. Tajmenem. W sobotę we Wrocławiu  schodzę na Odrę i płynę „dokąd się uda” 😉  . Udaje się do granicy z NRD. Na niemieckiej stronie przy ujściu Nysy Łużyckiej widzę małą jednostkę i kilku żołnierzy, na polskiej pustą budkę wartowniczą. Nawet wychodzę na brzeg by się rozejrzeć i zapytać ewentualnego WOP-isty o zgodę na płynięcie. Nie mam kogo zapytać. Płynę. Trzymam się naszej strony a po niemieckiej, co rusz przepływała motorówka z niemiecką strażą graniczną. Nic jednak ode mnie nie chcieli i dobrze 😉  Słyszę po raz pierwszy odgłosy „zgnitego zachodu” przepływając obok Eisenhuttenstadt i dalej aż do Świecka. Tu graniczny most, więc byłem prawie pewny zatrzymania, ale nic podobnego. Nikt mi nie zabronił płynąć dalej a zbliżał się już wieczór, więc postanowiłem gdzieś zanocować. Trafiło kawałek za Słubicami. Kajak zostawiłem na ostrodze, a sam zacząłem rozbijać namiot na stałym lądzie. Ledwo naciągnąłem tropik, a już podjechał do mnie gazik ze strażą graniczną. Panowie standardowo wypytali mnie co tu robię i skąd się wziąłem i kategorycznie zabronili dziś dalszego płynięcia nakazując przeczekanie do jutra na decyzję co do dalszej podróży. Bardzo odpowiadały mi takie zalecenia :)  Dostosowuję się do nich 😉 . Noc jest tak upalna, że ciężko zasnąć. Rozbieram się do samych slipek i próbuję, a gdy mi się to wreszcie udaję budzi mnie chrobot brzegowych kamieni. Szybko się ubrałem w czarny dres i podczołgałem do miejsca z którego przy księżycowej nocy mogłem dojrzeć kajak. Na szczęście był. Chrobot ustał. Ok, mogę iść spać.  Rano podjechali panowie w gaziku informując mnie że mam zgodę na płynięcie, mam tylko określić się ile czasu mi to zajmie i oflagować swoją jednostkę pływającą … Nie umiałem się określić-nigdy tu nie byłem 😐  , nie mam flagi 😥  Punkt pierwszy- ok. będę obserwowany 😉  , punkt dwa- mam już flagę- od panów z gazika, fajny gest. musiałem ją tylko trochę przyciąć i znaleźć odpowiedni patyk na maszt i już mogłem ruszać. Na koniec powiedziałem strażnikom o nocnym chrobotaniu, a oni że mieli zgłoszenie o tym zdarzeniu i po niemieckiej stronie zatrzymani zostali przemytnicy papierosów. Co ciekawe , rozbiłem się w kwadracie w którym notowanych jest najwięcej prób nielegalnego przekraczania granicy… No to szybko spływam z tego kwadratu.  Nie czuję się dziś samotny, bo przez dłuższą część etapu po wale na rowerku towarzyszy mi żołnierz straży granicznej. Będąc obserwowanym dochodzę do wniosku, że pozostawiony na brzegu kajak będzie bezpieczny czyli mogę udać się na drobne zakupki. Idę w jakiejś nadrzecznej osadzie, wzywany nagle gwizdem przez okno strażnicy WOP przez kolejnego żołnierza. Ten pyta standardowo skąd , dokąd i po co, mówię że mam zgodę, sprawdza telefonicznie i pozwala się oddalić. Po zakupach ruszam w dalszą drogę i już niepokojony przez nikogo, wieczorem rozbijam namiot pod jednym z granicznych słupów. Następny dzień jest spokojnym ostatnim dniem odcinka granicznego, pod wieczór dopływam do Widuchowej wbijając do książeczki kajakowej pieczątkę potwierdzającą moje płynięcie u pani „Sołtys wsi Widuchowa” :)…  Rozbijam się tuż za wioską, a nazajutrz (w sobotę) dopływam do jeziora Dąbie i przystani Wirów ze Szczecina, a oni mają klubowe spotkanie. Zostaję nocując w ich bazie i budząc się z niedopitym 5 litrowym baniaczkiem wina w objęciach 😛 . Niedziela krótki klubowy kajakowy spacerek po wodach Międzyodrza, po czym zawieziony zostaję przez jakiegoś życzliwego „Wiraka” na PKP i nocka w pociągu do domu i pracy. W domu jestem tylko trzy dni i postanawiam spróbować dokończyć zaczętą przed wojskiem Wartę. Jadę do Konina i płynę-jest  15 sierpnia. W ciągu czterech dni udaje mi się dopłynąć do Sierakowa. Ostatni dzień mocno wieje w twarz a tajmien nie lubi pod wiatr 😉  Wracam do domku na nie pełne dwa tygodnie, i na przełomie sierpnia i września biorę udział XV OSK Rawką. Startuję w wyścigu razem ze zdrowym już Krystianem. Zajmujemy 2 miejsce :) . Tutaj również słyszymy opowieść o tym jak to nad pechową Białką jakiś pijany tak bardzo był spragniony że położył się na brzegu i pił, pił, pił aż się utopił :( ; dwóch innych znowu zapaliło się w namiocie i jeden miast ratować kolegę to biegał z wiadereczkiem chcąc ratować swój namiot. Krystian się uśmiechnął i powiedział opowiadającej że tych dwóch to my , a ten zły to ja, z tym że namiot nie był mój tylko Krystiana… Wyjaśnione :)                W połowie września wróciłem do Sierakowa- na Wartę z Piotrkiem bo do trzech razy sztuka 😉  . Zajechaliśmy w środku nocy rozbijając namiocik na prawym brzegu naprzeciw domostw w których miesiąc temu pozostawiłem kajak na przechowanie. Domostwa te nie miały najlepszej opinii, ale kajak się uchował. Ruszyliśmy przepływając w te dwa dni 145 km. dopływając do Kostrzyna nad Odrą.Niezły wynik jak dla mnie, nie mówiąc o Piotrku i jego trzecim spływie… Śmiejemy się czasem wspominając , jak to próbowałem go zniechęcić do pływania najpierw palącym słońcem, później deszczem, płyciznami i porzuceniem gdzieś w lesie, a na końcu długim dystansem, a on nic- nie zraził się 😛 Miałem jeszcze jedną przygodę w Kostrzyniu-czekając na pociąg położyliśmy się na dworcowych ławkach a ja dostałem mandat od sokistów za trzymanie nóg na ławce w butach. Nowo kupionych dzisiaj butów 👿  Do pracy prosto z kajakiem troszkę się spóźniłem :) , dodam tylko że to już był mój kajak. Na Rawce zdobyłem się na odwagę, by powiedzieć Krystianowi , że nie mogę mu oddać kajaka bo przez okres jego chorowania troszkę mi się poniszczył i mu  ewentualnie odkupię nowy. Bez słowa protestu zgodził się 😆  Minęły cztery dni i w piątek całonocna przejażdżka do szczecińskich Wirów na ich „Babie Lato”, a już tydzień później pościgałem się na Ogólnopolskim Maratonie Polski Południowej na jeziorze Rożnowskim zajmując 2 miejsce w F-1. Następny tydzień to po raz kolejny „Złote Liście” , tam start w crossie wreszcie na dobrym kajaku udostępnionym przez Jacka T. ze skierniewickiej „Skierki”. Efekt był, stanąłem na najniższym stopniu podium. Następnego dnia spłynąłem sobie Radunię. Czując formę wybrałem się po tygodniu na Mistrzostwa Polski w Maratonie Kajakowym, miałem dogadany kajak (dwójkę) w dwóch znajomych klubach. Jechałem z Krystianem. Niestety na miejscu się okazało, że jeden nie dojechał w ogóle, a drugi przywiózł jedynkę. Krystian stwierdził, że nie popłynie ze mną na jedynce, a ja nie chciałem się ścigać bez niego. Stanęło na tym, że przepłynąłem turystycznie jedną pętlę trasy pokonywanej przez zawodników dwa razy. Pomiędzy jeziorami była przenoska, stał Krystian z kubeczkiem dopingowym 😉 , uśmiechnęła się do mnie ładna dziewczyna. Byłem zadowolony. Pod wieczór siedzieliśmy w barze sącząc piwko, gdy nagle zobaczyłem tą wcześniej spotkaną dziewczynę. Podlany z lekka piwkiem odważyłem się na podejście do niej i zagadanie. Okazała się być zawodniczką kajakarstwa, która z lekką kontuzją przyjechała tutaj tylko pokibicować swoim znajomym. Siebie przedstawiłem jako turystę poszukującym takiej właśnie dziewczyny na przyszłoroczny spływ Sanem. Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, ale ona powiedziała że przyjedzie… i przyjechała, a teraz jest już od 22 lat moją żoną 😀 . W Wałczu zmontowałem również grupę chętnych do przepłynięcia Ślęzy. Byłem ja, Rysiek K. Olek Doba, Krystian P. i Piotrek który był naszym transportowcem. Zakupiłem bagażnik dachowy, auta jeszcze nie. W piątek pod koniec października zapakowaliśmy cztery jedynki na dużego fiata i pojechaliśmy na Ślęzę do Mlecznej, zbierając po drodze uczestników. Wesoły nocleg pięciu chłopa w czteroosobowym namiocie i przed południem schodzimy na wodę. Woda bardzo niska, tak niska że na czterech startujących trzech poprzecierało dna kajaków. Nie byłem na to przygotowany. Na placu boju-rzeki pozostał tylko Olek i mimo chęci drapania dla nas asfaltu z jezdni w celu poklejenia kajaków, został przegłosowany i było po spływie, przepłynęliśmy ledwie 7 kilometrów i rozjechaliśmy się do domów. Tak widać musiało być, bo na drugi dzień podjechałem z Piotrkiem na Mysłowicką giełdę samochodową i kupiłem swojego Fiata 125p. Widziałem go już tydzień wcześniej , ale nim obszedłem giełdę w kółko zdążył odjechać z potencjalnym nabywcą. Od tej chwili miałem wreszcie komplet-kajak, bagażnik i autko. Domontowałem tylko hak, Piotrek dołożył trzecie pióro do resorów i można było rozpocząć wędrówkę kajakową już na większą skalę 😆  Za dwa tygodnie, byłem jednak umówiony na trzydniowy spływ tradycyjny – pociągiem na San. Jechałem z Katowic z Jadzią S. z Zabrza do Przemyśla. Mięliśmy kajak dwójkę , dmuchany materac dwuosobowy i trochę ciuchów , bo to w końcu połowa listopada, Rysiek miał wsiąść w Krakowie ze swoją jedynką i namiotem dla nas wszystkich. Były to czasy w których pociągi na tej trasie były przepełnione rosyjsko języcznymi handlarzami, i ciężko było nam się wcisnąć w ten pociąg. Jakoś się udało, ale wyjście w Krakowie było nie możliwe. Staliśmy w przedsionku a jak był zapełniony ten pociąg niech świadczy fakt że w kibelku stało pięć osób ! Rano dojechaliśmy do Przemyśla i co? … i nie ma Ryśka. No tak, pewnie się nie zmieścił, za godzinę będzie drugi pociąg, pewnie dojedzie. Idziemy spokojnie nad rzekę, zostawiając mu pisane ślady na ścieżce, powoli rozkładamy kajak i płyniemy, licząc że Rysiek w końcu nas dogoni. Listopad, krótki dzień już trochę po zmroku kończymy etap decydując się na nocleg w jakiejś starej budzie promowej. Jakoś się udaje, dobrze że był materac. Następny dzień płyniemy już bez ociągania dopływając znowu sporo po zmroku, zahaczając o liczne mielizny do ujścia Tanwi w Ulanowie. W powietrzu czuć wzmagający się mrozik postanawiamy więc pochodzić po domach, prosząc o udostępnienie kawałka podłogi, choćby w garażu. Niestety efekty próśb są kiepskie, ludzie mówią że to nie przystoi żeby spać w garażu, no ale w domu miejsca nie ma… Docieramy do księdza, ten z wielką nieufnością pozwala nam jednak przespać w jednej z salek, biorąc od nas w zamian dowody osobiste. Jak tłumaczył, gdy poprzednio ugościł kogoś z ufnością, stracił muszlę klozetową… Nazajutrz widząc , że nic nie utracił obdarował nas jeszcze broszurkami o miasteczku Ulanów. Popłynęliśmy dalej i chwile przed zmrokiem dotarliśmy do Wisły, a na jej lewym brzegu do miejscowości Dwikozy. Dotarcie do dworca zajęło nam trochę , bo to dobre pięć kilometrów. Udało się jednak i nocnym pociągiem rano docieramy do Katowic. Miesiąc później ostatnie w tym roku pływanie- po raz czwarty na jubileuszowym V OBWK po jeziorze Rybnickim. Niestety warunki , zmusiły organizatora do innej formuły zawodów. Pływaliśmy na bardzo krótkim dystansie pojedynczymi osadami na czas do najbliższej bojki i z powrotem. Dzięki temu można było wystartować w kilku kategoriach i tak w R1 i F2 zająłem drugie miejsce, a w R2 pierwsze 😀 . Ten rok zamknął się rekordowym wynikiem 2155 km. co ogólnie dało mi 8746 km. Na wodzie 72 dni.IMGP9160

mapka po 1991 r.

ROK 1992

Zacząłem w lutym na „Korkowej” Brdzie……

img164

kiedyś na  zimowe jeździli tylko twardziele 😉

…i było tradycyjnie choć nie do końca bo miałem odwiedziny mojej dziewczyny, która przyjechała do mnie z koleżanką. Wtedy z Elbląga. Nawet się przepłynęliśmy na ostatnim etapie :)

img161

tak sobie dopływamy z Gosią do Bydgoszczy.

Po dwóch miesiącach zmontowałem ekipę młodzieży głównie z mojej pracy na OSK Powitanie Wiosny na Nidzie, pożyczyłem przyczepkę od młodszego kolegi który na tej przyczepce został powieziony, pozostałych czterech kajakowych żółtodziobów powiozłem w środku auta. Wyjechaliśmy zaraz po pracy w piątek, bym ja mógł jeszcze tego dnia spłynąć niepłynięty odcinek Nidy- z Brzegów do Motkowic. Wielkim zaskoczeniem dla mnie było to, ze moja ekipa była połową wszystkich uczestników… Pamiętałem jak we wcześniejszych latach było koło setki startujących, cóż czasy zaczęły się zmieniać i ten XVIII spływ po Nidzie odbył się po raz ostatni  😥 . Nam się udał, mieliśmy super imprezę z dyskoteką przy błyskających kogutach na lawecie pomocy drogowej jednego z uczestników spływu w Pińczowie. Po niedzielnym etapie ja spłynąłem jeszcze kolejny nie płynięty odcinek- od Chroberza do Nowego Korczyna. Udało się. Po dwóch tygodniach udało mi się skrzyknąć większą grupkę bardziej doświadczonych kajakarzy i najpierw tylko z Bogdanem G. z Jastrzębia i Markiem Krzywonosem (†) z Sanoka spłynęliśmy w ciągu trzech dni Wisłok z Beska do ujścia do Sanu-do Dębna…

img159

trudniejsze miejsce Wisłoka

….następnie już tylko z Bogdanem jeden dzień Tanew z Książpola do ujścia do Sanu-do Ulanowa, i w drugi dzień San od zapory w Solinie do Sanoka. jakież było nasze zdziwienie, gdy za zaporą w Myczkowcach okazało się ,że nie ma wody, a kajak trzeba przenieść przez niezłą górkę by dotrzeć do miejsca powrotu wody do koryta.  We wszystkie te dni , zabezpieczał nas logistycznie Piotrek a teraz czekał na nas w Sanoku. Dopłynęliśmy tam by następnego dnia wziąć udział w XXII MSK na Sanie. Rano dojechali do nas Krystian z Arkiem z Jastrzębia, a przed południem z Elbląga- Gosia, tak jak obiecała pół roku temu w Wałczu, tak dotrzymała obietnicy. Gdy wychodziła z pociągu dojrzałem na lokomotywie spalinowej jakieś cztery kajaki jedynki. Chyba musiałem coś pomóc ich właścicielom, bo dopisali się do naszego klubu „Polska Południowa”. Okazali się być podchorążymi z Dęblińskiej Szkoły Orląt. Przed startem zapoznałem się jeszcze z Mariankiem R. z Gliwic i jego bratem, którzy też się do nas przyłączyli. Ekipa liczna :)

img152

nasza ekipa  po zakończeniu spływu

…Niestety niedługo po starcie, zaczęło mocno padać i zrobiło się mało przyjemnie. Po dopłynięciu na metę, pożałowałem trochę tworzenia ekipy z nieznajomych, bo okazało się że jeden z wojaków zrezygnował w połowie etapu z dalszego płynięcia i trzeba go zwieźć na biwak 👿 . Jakoś to przegryzłem, bojąc się tylko o to, czy nie naliczą nam za to regulaminowych punktów karnych. Nie naliczyli, okazało się że koleś złapał dziurę na jakimś kamyku i nie mógł dalej płynąć. Zaczęło się mocno wypogadzać więc humory pomału wracały. Drugi dzień zaczął się od kajakowego wyścigu dwójek. Na starcie odpadło mi pióro z mojego nowoczesnego, leciutkiego, kupionego na poprzednich Złotych Liściach-wiosła. Wiosła kupionego od kolesia, który twierdził że wcześniejszą jego posiadaczką była znana mistrzyni Izabela Dylewska. Nie wiem na ile wiadomość ta była prawdziwa, ja w każdym razie już tym wiosłem nie powiosłuję :(. Szczęśliwie start jedynek był chwilę po nas, więc Bogdan zdążył mi podać zapasówkę i wraz z moją kajakową partnerką udało nam się wyprzedzić współuczestników  naszej kategorii dopływając na pierwszym miejscu w F2 (kategorii mikstów nie było).

img157

Zadowoleni po wyścigu

Humory w związku z pogodą i wynikami były coraz lepsze, a poprawiły się jeszcze bardziej po konkurencjach sprawnościowych w których większość należała do naszej drużyny (głównie dzięki wojakom-odrobili pierwszo-etapową wpadkę :) )  Jeden dość niepozorny gość, bezwzględnie pobił konkurentów dźwigając jedną ręką kilkadziesiąt razy w ciągu minuty ciężarek o wadze-17,5 kg. ! Drugi z wojaków dostał od nas ksywkę kangur po tym jak w pięcioskoku z miejsca, przeskoczył o parę metrów następnego zawodnika :) Konkurencje te, wraz z wyścigiem- sztafetą która miała się odbyć następnego dnia klasyfikowane były do punktacji generalnej spływu.

img158

mnie przypadła lżejsza konkurencja :)

Sztafetę o sekundy wygraliśmy z takimi ówczesnymi gwiazdami jak Wodnik z Modlina, Skierka ze Skierniewic, czy KKW z Krakowa. Nie wszyscy umieli się pogodzić z tą sytuacją, Skierka przestała się do nas odzywać, a Wodnik zgotował nam niby zabawową wojnę wiosłowo – prysznicową na kolejnym etapie :)

img154

moja zmiana na wygranej sztafecie

W ostatni dzień nie dopilnowałem punktualnego zejścia na wodę jednej osady (Krystian z Arkiem) , spóźnili się o godzinę, co dostarczyło nam tyle punktów karnych, że z pewnego już pierwszego miejsca końcowej klasyfikacji spadliśmy na miejsce piąte 😥  Trochę żal. Wygraliśmy jednak klubowo w konkurencjach dodatkowych otrzymując za to prawdziwą góralską ciupagę, no i z Gosią w swojej kategorii też zwycięstwo :).  Za ten wynik musiałem się Gosi zrewanżować spotkaniem za tydzień na XXVII MSK na Wdzie, płynąc w barwach klubu, która ona tu reprezentowała i który zabezpieczył dla mnie dobry kajaczek czyli „Wir” Elbląg.  Powrót z Sanu miał jeszcze jedną przygodę, urwała się dwururka z kolektora wydechowego i było nas słychać z naprawdę daleka :)

img151

niestety w tych warunkach nie naprawimy…

Po czterech dniach spotykamy się nad Wdą w Czarnej Wodzie, startujemy na takich samych kajakach – dość szybkich jedyneczkach. Pogoda nie rozpieszczająca, codziennie trochę słońca i codziennie deszcz .Etap wyścigowy startuję razem z Gosią widząc przez dłuższą część dystansu (długiego) tylko jej plecy, ale tylko do czasu- do czasu kiedy znika mi całkiem 😛  Po wyścigu Gosia jest pierwsza wśród kobiet, ja drugi wśród mężczyzn. Następną konkurencją jest slalom. Tu udaje mi się wyprzedzić konkurenta i do końca spływu nie oddać już zdobytej pozycji. Zajmujemy najwyższy stopień pudełka w swoich kategoriach i otrzymujemy po śpiworku.

img150

takie śpiworki :)

Śpiwory te daje się połączyć w jeden duży i takie połączenie służy nam przez kilkanaście lat :) .Oprócz tego ja za punkty zrobione dla elbląskiego „Wira” dostaję jako prezent od prezeski klubu-Marii K. wiosło od Ciesielki-poezja :)  Wracam do domu busem ,którym na spływie byli znajomi z Jastrzębia. Fajnie. Pięć dni później byłem już u nich na XXII OSK Skawą ,

img146

Przepłynąłem przed spływem brakujący mi kawałeczek Wisły- z Bierunia Nowego do ujścia Skawy i po spływie Skawą i Wisłą z Zatora do Czernichowa. Płynął z nami Marian Skołyszewski(†) którego imię nosi obecnie OSK Skawą.

img145

Tak wtedy wyglądało biuro spływu, a w tle leży sobie na murawie patron obecnych OSK Skawą- Marian S.

Dwa tygodnie później z kolegą z pracy, pojechałem ze składakiem na „mix-rzeczny” Jeszcze w piątek odpłynęliśmy spod Wawelu w okolice ujścia Dłubni. W sobotę dopłynęliśmy do ujścia Raby łapiąc się wieczorem na miejscową dyskotekę, po czym z samego rana jedziemy do Proszówek i spływamy Rabą do Wisły, a Wisłą do Opatowca. Wyjazd z tej mieściny w stronę domu to porażka. Od szesnastej przez Kielce do Katowic dojechaliśmy rano :( Męcząca wycieczka. Musiałem odpocząć cały tydzień a po odpoczynku OSK Rudą, na stałym dystansie- z Żor-do Kuźni Raciborskiej.

img144

tak się gimnastykowałem by mieć suche  buty – nad Rudą

img143

Zakończenie OSK Rudą

Po tygodniu malutką grupką wybraliśmy się na tydzień górskich wód. W zamiarze była Biała, na której wody trzeba by było szukać lornetką, tak więc przerzut do Jasła na Wisłokę…

img140

Na Wisłoce

…Tu wody wystarczyło a nawet zaczęło być jej za dużo, bo każdej nocy zdrowo lało. Biwaki organizowaliśmy pod mostami. Najpierw w Pilźnie, gdzie zintegrowaliśmy się z całym autokarem ruskojęzycznych, którzy nie wytrzymali integracji z nami i odjechali.  Jak się rano okazało ledwo na druga stronę mostu,a nas było tylko czterech :)

img139

biwak pod  mostem w Pilźnie

Ranki wyglądały tak: auto gdzieś w bezpieczne miejsce, później spływ do miejsca z którego można było dostać się czymś po auto. Gdy już byłem w aucie  w miejscu zakończenia etapu, pozostało obskoczyć okoliczne bary gdzie grzała się wewnętrznie i zewnętrznie reszta grupy. Na Wisłoce spędziliśmy trzy dni…

img141

i takie szczelinki się znajdowało :)

…a przed ostatnim etapem, który przedłużyliśmy Wisłą do Tarnobrzega przybyło nam ponad metr wody. W Wisłę wpływaliśmy praktycznie wysokim warkoczem. Gdy już znaleźliśmy się wszyscy w Tarnobrzegu, to decyzja co do rzeki mogła być tylko jedna: wracamy na Białą, do Grybowa.

img138

Nasza ekipka nad Wisłą w Tarnobrzegu

Było jeszcze dosyć wcześnie a po drodze dopływ Wisłoki-Wielopolka, trzeba by ją zaliczyć :). Niestety zmiana dotychczasowych praktyk przerzutu auta nie wyszła nam na dobre. Postanowiłem najpierw zawieźć auto na metę i wrócić do chłopaków. Nie było zbyt daleko, ale nie było czym wrócić. Transportem kombinowanym dojechałem do nich przed dziewiętnastą i dopiero o tej godzinie schodzimy na wodę. Szybko robi się ciemno, rozciągamy stawkę. Płynę pierwszy i najszybciej, choć szybkość w tym przypadku to pojęcie względne. Rzeka coraz bardziej zasypana drzewami, a widoczność coraz słabsza. Jest już ciemno. O 23 na kolejnej zwałce wysokiej na dwa metry z drzew i desek pozostawiam mój seledynowy w miarę widoczny kajak i nie czekając na nikogo ruszam w stronę auta. Okazuje się że do auta jeszcze spory kawałek, pukam więc w drzwi jednego domostwa w którym jeszcze się świeci prosząc o pożyczenie roweru. Pani ze strasznymi oporami i strachem o męża wysyła go jednak ze mną autem do miejsca naszego postoju. Gdy wracam nad wodę chłopaki powoli się wygramolają na brzeg, więc decyzja była dobra. Teraz nad Białą. Jest noc ale słychać , że woda jest na pewno. Nocujemy w okolicy a rano, jakże inna była to rzeka niż ta sprzed trzech dni, nic tylko schodzić na wodę i płynąć. Pogoda wreszcie świetna, a woda w oczach opada więc szybko schodzimy i niestety… O trzy progi za wysoko. Mnie się udaje skoczyć, mam fartuch, Bogdan też spływa, choć bez fartucha i musi wylać wodę  której ma pełny kajak. Teraz Krystian z Markiem w optimie. Pierwszy ok, drugi też, a na trzecim wbijają się dziobem w jakiś beton i nie mają już dziobu. Masakra- kajak pożyczona od Janusza J. z Rudy Sląskiej.  Co robić. jedyna słuszna decyzja. Oni zostają przy aucie i kajaku, my z Bogdanem spływamy obowiązkowy do Górskiej Odznaki Kajakowej odcinek. Dopływamy do Tuchowa a jak widać płyniemy prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej. Postanawiamy wepchnąć się z naszymi jedynkami w przedział bagażowy i z wielkimi problemami z konduktorami docieramy w końcu do Tuchowa. Udało się.

img142

jedyna fotka znad Białej to ta gdy się już pakujemy i…

…Teraz nie pozostało nam nic innego jak jechać do producenta kajaka, Krzysztofa Polaczyka, by pomógł nam naprawić Optimę. Trochę czasu i butelek nam tam schodzi, nocujemy nawet w jego ogródku, ale było warto , przed południem znajduje dla nas te dwadzieścia minut i kajak naprawiony. Jedziemy więc do Nowego Targu z którego jutro ruszy LI MSKnD. Mnie z Krystianem wywozi jeszcze Bogdan do Białego Dunajca na rzekę o tej samej nazwie. Ciężko się płynie, szczególnie Krystianowi bez fartucha, po kilku kilometrach rezygnuje. Musi niestety czekać, aż ja dopłynę do auta i po niego wrócę. Te piętnaście kilometrów Białego Dunajca zajmuje mi dość dużo czasu ponieważ ostatnie może pięć km. to próg za progiem w większości za wysokie by skakać. Pod koniec były tak częste, że już nawet nie schodziłem na wodę tylko szedłem z kajakiem na ramieniu wzdłuż rzeki. Udało mi się dotrzeć do połączenia z Czarnym. Później tylko po Krycha no i biwaczek.

img137

już nad Dunajcem

Zgodnie z wcześniejszą umową do Polski Południowej dopisuje kilku swoich uczestników Janusz J.z Rudy Śl.- zły na mnie jak szlag za naprawiany kajak. Formuję grupkę która zajmuje pierwsze miejsce wśród klubów ze Śląska, i piąte wśród wszystkich klubów, a nadmienić trzeba że w tamtych latach liczba uczestników oscylowała około tysiąca a nawet więcej…

img135

Taki pucharek dla grupy ze Śląska.

Tydzień później były „Trzy Zapory” a w drodze na nie przepłynąłem sobie Przemszę z Mysłowic do ujścia do Wisły. OSK typowo – z Żywca do Oświęcimia. Dwa tygodnie później postanawiam poznać Czarną Przemszę i robię to na odcinku od Boguchwałowic do Mysłowic. Za tydzień jadę na tygodniowy urlop podczas którego mam zamiar przepłynąć Pętlę Toruńską i pochylnie o których wiele słyszałem, a których nie umiałem sobie wyobrazić. Zacznę w  Elblągu, bo właśnie z elbląskiego Wir-a będę miał pożyczony dwuosobowy masywny kajak dwuosobowy.  Gdy dopłynąłem do pochylni, pomyślałem że może wyniosę kajak na górkę, niestety był zbyt ciężki i trzeba było poczekać na wagonik. pamiętam, że byłem w małym szoku, gdy wjechawszy wagonikiem na górkę od razu znalazłem się w wodzie i mogłem popłynąć dalej. Moje wyobrażenia pochylni były nieco inne. Skoro wjechałem na górkę, to teraz zjadę z górki, a tu nie :) i dobrze. Dalsza droga przebiegła już, bez większych niespodzianek aż do ostatniego dnia, w którym wiedząc że mam jeszcze dzień zapasu, postanowiłem nie skręcać w Kanał Jagielloński a dopłynąć do Elbląga przez Zalew Wiślany. Jest to dość spory kawałek wody, a ja nie trzymałem się blisko brzegu i nagle gdy moje radyjko zaczęło „gadać” pa ruski, postanowiłem dopłynąć do brzegu widząc jakąś miejscowość. Okazało się że to Tolkmicko. Ładnie przegapiłem rzeczkę Elbląg :-)   Tym razem blisko brzegu dotarłem do rzeki, a nią do miasta Elbląg. To kółeczko zajęło mi 8 dni, a na jednym z etapów-tym Wiślano-Nogatowym ustanowiłem swój dzienny rekord  trasy, który od teraz wynosi 93 km. :). W niedzielę zrobiłem jeszcze krótki spacerek z moją Gosią z Elbląga poprzez Kanał Jagielloński do Nogatu i z powrotem. Chcąc móc zamalować na mojej mapce nie spłynięty jeszcze kawałek Wisły dwa tygodnie po kółeczku, pojechałem z Gosią do Tarnobrzega by w czasie weekendu dopłynąć do Dęblina. Tam w miejskim domu kultury, a raczej pod nim – zostawiliśmy tajmiena, by w kolejny weekend po niego wrócić i dopłynąć do śluzy Żerań w Warszawie. Kolejny tydzień, i jedziemy razem do Łomży (miasta rodzinnego Gosi), bym poznał się z przyszłą teściową, i byśmy spłynęli Narwią…

narew 92

…przez jezioro Zegrzyńskie i kanał Żerański do śluzy- tej sprzed tygodnia  a dalej Wisłą do Nowego Dworu Mazowieckiego:).

img133

na szlaku

img131

img130

a tacy byliśmy ładni na Zegrzyńskim

Prosto z tamtąd jedziemy na OSK Rawką, gdzie moim transportowcem dojechali już Piotrek z Krystianem.

rawka92

Krystian nie umiał się nacieszyć moją Gosią :)

img140

oczywiście wziąłem też udział w wyścigu :)

img121

…i Gosia też wzięła  😛

Nastąpiła miesięczna przerwa w pływaniu, i wyjechaliśmy razem (z Gosią) na maraton do Rożnowa. Wystartowaliśmy w F2 zajmując drugą lokatę :)

Rożnów 92

przed wyścigiem

img144

…i po wyścigu…

img146

po drodze do domu, krótka wycieczka po Krakowie, tu zakole Wisły przy Wawelu

Pomieszkaliśmy w domku trzy dni i pojechaliśmy na Złote Liście z zamiarem reprezentowania elbląskiego „Wira” w mikstach na crossie kajakowym.

img152                                                                     Takie malutkie rozpływanie po jeziorku…

img151                                                                                             …i na rzeczce

Tu daliśmy radę pokonać wszystkich konkurentów, zajmując najwyższe miejsce na pudle. Dla mnie jeden z najbardziej cennych medali.

img153…i opowiadam ciekawym dziewczynom jak się trzyma wiosło by wygrać :)

Radunia koniec                                                                                  zasłużyliśmy na łyczka

Niestety na ceremonię wręczania nie zdążyliśmy, bo ja popłynąłem sobie Radunią z Żukowa do (?). Zgubiłem się z transportowcem, zostawiając kajak już po zmroku pod jednym z mostów, i łapiąc płatną okazję, która dowiozła mnie do ośrodka noclegowego. Po dość długim czasie dojechali Piotrek z Gosią. Nawzajem się o siebie mocno martwiliśmy. Teraz są komórki- wielkie udogodnienie…  Następnego dnia, przed odjazdem do domu pojechaliśmy pod „mój” most po kajak, udało mi się uprosić współtowarzyszy podróży by zgodzili się na moje dokończenie Raduni. Tym razem udało się bezproblemowo dopłynąć do Motławy.

img155                                                                                                na Raduni

Sezon kończę uczestnicząc po raz piąty na VI wyścigu Barbórkowym po jeziorze Rybnickim. Wygrywamy z Gosią w swojej kategorii, a „Polska Południowa” zajmuje 2 miejsce 😀

Rybnik 92                                                           tak jednej nocy napadało nad  jeziorem Rybnickim                       (fot E.Kiełbasiewicz)

IMGP9161            mapka po 1992 licznik tego roku to 2482 km. znowu rekord :)  licznik ogólny po 10 latach pływania: 11228 km. Na wodzie spędziłem 70 dni.

ROK 1993

Ten rok był najsłabszym do tej pory, pod względem pływania, ale czuje się usprawiedliwiony. Pobraliśmy się z Gosią, urodziła się nam córka- Magda, ale coś tam przepłynąłem :) Zaczęliśmy u wrocławskiego Wiadrusa 1 maja na „Powitaniu Wiosny” na Widawie z Bierutowa przez zarośnięty  kanał z Wilczyc do Odry i tą do przystani na Rzeźbiarskiej.

img156                                                                          w oczekiwaniu na rozpoczęcie…

img158                                                              …tylko potem pragnienie męczy…

img157                                                                                    …było prosto…

img159                                                                                   …było też leśnie…

img160                                                                            …i było wyścigowo na Odrze…

img161                                                               …a tutaj okazało się , że wygraliśmy :)

Już niecały tydzień później byliśmy na XXVIII MSK na Wdzie i płynąc w mikście, przez moje nie dokładne odczytanie regulaminu, zajęliśmy trzecie , zamiast pierwszego miejsce, ale i tak było fajnie. Podczas slalomu Olek Doba stwierdził, że żadna dwójka nie jest w stanie przepłynąć ostatniej bramki. Faktycznie była trudno ustawiona, ale argument , że Olek stawia beczkę piwa tym co ją przepłyną zadecydował o tym, że my to zrobiliśmy :) . Oczywiście Olek nie był na tym spływie przygotowany na taki wydatek, tak więc rozliczenie zakładu miało nastąpić na MSK Dunajcem. Na Wdzie jednak była beczka piwa , którą wygrał elbląski Wir przeciągając ją na linie na swoją część boiska. Wszyscy się częstowali :)

na wdzie 1993                                                                           każdy smakował w czym się dało…

W następnym tygodniu byliśmy na neptunowej Skawie, która była wyjątkowo płytka zmuszając nas do częstych spacerków po jej dnie :)

img162takie spacerowanie :)

img165                                                      dało się też (choć rzadko) popłynąć

img166                                                                            w niedzielę popłynąłem już sam…

W następnym tygodniu wybraliśmy się z Piotrkiem na I Ogólnopolski Cross Kajakowy po Rawce, startowała dość mocna ekipa, a nam udało się stanąć na podium za drugie miejsce :)

img168                                                                               Tak wyglądał start do crossu

img169                                                                  …a tak my po ceremonii zakończenia 😆

Po dwóch tygodniach pojechałem poznać górną Czarną Przemszę. Zacząłem w Porębie i miałem ochotę się wycofać, bo skończyła się woda. Nie było jednak komórek i musiałem deptać z kajakiem na plecach między rzecznymi wałami ponad kilometr, aż znowu udało się popłynąć. Meta nad jeziorem Przeczyckim – w Boguchwałowicach. Cztery dni później wystartowałem z Piotrkiem na ostatnim (jak do tej pory) dla mnie MSKnDunajcu. Po raz pierwszy  etap kończył się w Hubie, ponieważ dalej nie można było już płynąć, w związku z budową jeziora Czorsztyńskiego. Na dziko popłynął tylko Olek :). Na tym Dunajcu zdobyłem swój drugi najbardziej cenny medal, za drugie miejsce w R2 z Piotrkiem. Co ciekawe, na wyścigu testowaliśmy prototyp szybkiego kajaka, sklejonego z dwóch jedynek przez Krzyśka Polaczyka. Nie pamiętam nazwy, ale był to dość popularny model- głównie w wersji jedynka. Tutaj też nastąpiło rozliczenie Olka z zakładu o beczkę piwa z Wdy. Doszliśmy do porozumienia i Olek postawił skrzynkę piwa 😎

img181                                                                 tak sobie płyniemy po Dunajcu

img171                    …i omawiamy z Olkiem jego strategię przepłynięcia po placu budowy jeziora Czorsztyńskiego 😉

img173                                                                Gosia nam kucharzuje :)

img177                 na następnym etapie fotka w miejscu którego już nie ma (przez Układ z Schengen)

img172                                                       troszkę nam kajak zbielał na Dunajcu :)

img175                                                         a to nasz wyścigowy prototyp :)

img185                                                   w czasie deszczu ubraliśmy Gosię w górniczy strój :)

img179                                                                                   spływamy z Piotrkiem

img178                                                                                        …i wróciliśmy bym…

img183                                                                               …przepłynął to samo z żoną

img187                                                                              dumni na zakończeniu…

img186                                                                         …i rozliczeni z Olkiem :)

img188                                                                        …i po spływie-w Nowym Sączu

Miesiąc później pojechałem na V Spotkania Kajakowe Kolbudy 1993, tam płynęliśmy starorzeczem Raduni, ledwo 10 km. ale było ostro 😉 . Dałem radę, a na końcu dostałem karimatkę za uczestnika z najdalszej odległości i dyplom :

RIMG6116                                                                                                        😎

…z tamtąd jechałem do Łomży, żona była u teściowej i… pierwszy raz utknąłem w nocy na przystanku jakieś 40 km. przed celem podróży. Nie było już czym jechać. Wypróbowałem karimatę 😉  Prawie dwa miesiące przerwy- przerwy w czasie której powiększa nam się rodzina 😆  i jedziemy z Gosią na Złote Liście. Startujemy w crossie, tym razem bez żadnych osiągnięć. Było fajnie mimo to. A sezon kończę na VII wyścigu Barbórkowym zajmując drugie miejsce w R1.

IMGP9162Bilans tego roku to 415 km. a od początku pływania 11643 km. Na wodzie 21 dni

ROK 1994

No, 1994 był rokiem nadrabiania strat za rok poprzedni ;). Zaczęliśmy spontanicznym , poobiednim wyjazdem w niedzielę 10 kwietnia do Szczyrku z zamiarem przepłynięcia się po rzece Żylicy. Na okolicznych górkach zalegał jeszcze śnieg, a wąska Żylica  sunąca bystro między betonowymi brzegami robiła na nas wrażenie. Pogoda nie specjalnie zachęcająca i próg za progiem nie zachęcały do zejścia. Z dwóch kajaków które przywieźliśmy do Szczyrku, na wodę zrzuciliśmy tylko mój. Spłynąłem ledwo z pół kilometra i uznałem, że tym kajakiem po takiej wodzie to nie to. Zaliczyliśmy tylko po browarku i do domu. To był najkrótszy spływ w mojej „karierze” :)

Robocze kolejne dni były dość „mokre” więc w następną sobotę z Piotrkiem i chłopakami z Jastrzębia pojechaliśmy do Wisły z zamiarem spłynięcia nią od najwyżej dostępnego miejsca. Za takie miejsce uznaliśmy Wisłę Czarne.

img075                                                                                          i szykujemy się do startu

…by za chwilę zaliczyć pierwszą przenoskę

img074                                                                                       za przenoską na górnej Wiśle

Po krótkim spokojnym odcinku zrobiło się mniej spokojnie, była jedna „kabina” i już tylko trzech płynących śmiałków :)

img076                                                                                                  górna Wisła

Musieliśmy zaliczyć jeszcze jedną przenoskę i wystartować w jednym z ładniejszych na Wiśle miejsc

img077                                                             to właśnie to ładne miejsce :)

img078                                                                     a kawałeczek dalej też niczego sobie

Tutaj zdarzyła się kolejna kabina, ale dzielny „kabiniarz” popłynął z nami dalej. Przez coraz więcej progów skacząc lub obnosząc najwytrwalsi dopłynęli do Ustronia Polany pokonując w sumie około 13 kilometrów

img079                                                                           na jednym z prożków

Po wieczorno-nocnej regeneracji zrobiliśmy restart w Goczałkowicach, bym ja mógł zakończyć płynięcie w Bieruniu a reszta ferajny popłynęła sobie dalej, aż do Tarnobrzega.

img082                                                                                            gdzieś na Wiśle

img083                                                             ale nie samym pływaniem człek żyje 😉

img084                                                                                                  na Wiśle

Tydzień później, gdy chłopaki kończyli swoje pływanie po „Królowej” ja wybrałem się na Białą Przemszę. Logistyka i uciążliwość rzeki której spływanie zacząłem w Kluczach Osadzie, a która po kilku kilometrach nagle mi wyschła i pojawiła się parę kilometrów dalej dzięki zasileniu wodami Centurii, sprawiło że do zmroku udało mi się dopłynąć jedynie do młyna w Okradzionowie, zamiast do planowanego wcześniej Sławkowa :(

Na majówkę namówiłem żonę na spłynięcie Bugu, od mostu kolejowego najbliższego wschodniej granicy państwa, we Fronołowie, na który dotarliśmy nocą z 29 na 30 kwietnia. Krótka nocka obok linii kolejowej i poranny start na nie znanych nam wodach słynnego Bugu. Pogoda nam sprzyjała a kilometry rzeki mijały

img086                                                                               moja żonka na tle Drohiczyna

Bug to spokojna bez problemowa rzeczka wijąca się po nizinach Podlasia i Mazowsza

img087                                                                             nad szerokim Bugiem

Płynięcie tą długą rzeką kończymy 3 maja w Serocku tuż za połączeniem Bugu z Narwią

img088                                                                          ostatni biwaczek nad Bugiem

Po powrocie pobyliśmy w domu tylko trzy dni i ruszyliśmy znowu na północ, tym razem na Międzynarodową Wdę. Nie wiem jednak jak to się stało, czy ja coś pomyliłem, czy termin spływu się zmienił, tak czy siak na miejscu startu w Lipuszu nie było nikogo :( . Były to czasy jeszcze bez komórkowe i bez internetowe, bynajmniej w Polsce, nie było się jak i gdzie dowiedzieć co jest grane, szybko wymyśliłem plan awaryjny. Nie pływaną jeszcze przeze mnie rzeczkę Wieżyca. Szybko przejechaliśmy niecałe 20 km. nad jezioro Wierzysko i nie tracąc poranka wypłynęliśmy. Było nas trzech, w każdym z nas inna krew… 😉 , ja Piotrek S. i Krystian P. z Jastrzębia. Moim dużym fiatem powoziła wzdłuż rzeki Gosia a do towarzystwa miała moją mamę i dziewięciomiesięczną córeczkę Magdę. Rzeczka okazała się fajną, aczkolwiek dosyć uciążliwą i krętą. Przez cztery dni pływania pokonaliśmy 110 km. kończąc spływ w Pelplinie.

Kolejny weekend to kolejny już OSK Skawą z premierą najmłodszej uczestniczki płynącej w kajaku, dziewięciomiesięcznej naszej Magdy :)

img090                                                  Chyba głodna Magda na kajaku :)

img089                                                                                      tak nas widzieli na wodzie

Spływ organizowany więc przeleciał w szalonym tempie, pogoda piękna trasa tradycyjna od mostu w Zembrzycach, do Czartaka i drugiego dnia do Zatora. Meta usytuowana była wówczas w miejscu obecnego Zatorlandu.  Jeszcze tylko zakończenie na którym nasz klub wspomagany przez Marka Krzywonosa (†)  i Ryśka K. został wyróżniony, a i Magda skasowała nagrodę za najmłodszą uczestniczkę która pobiła rekord 11 miesięcznego chłopca, no i można już było wracać do domu.

img091                                                              Nasza „Polska Południowa” zdobyła jakiś pucharek :)

Kolejną rzeką nad którą się wybraliśmy, była Nysa Kłodzka na której było w tamtym czasie kilka ciekawych miejsc stworzonych biegiem górskiej wody. Były na niej również jeziora, ale tylko dwa: Otmuchowskie i Nyskie. Płynięcie (z Piotrkiem S.) rozpoczęliśmy w Bystrzycy Kłodzkiej a zakończyliśmy po czterech dniach już na Odrze, w Kopaniu.

img094                                                       po przepłynięciu jeziora Otmuchowskiego (a może Nyskiego?)

img097                                                                                                 i na Odrze

Minęły dwa tygodnie i kolejny- „Neptunowy” OSK, tym razem po Rudzie z Żor do Kuźni Raciborskiej. W tamtych latach Ruda była mocno zwałkową rzeką, i zdarzało się , że uczestnicy spływu wychodzili z lasu na główną drogę z potrzaskanymi kajakami na plecach :)

:)

Nadeszły wakacje, na które wyjechałem z Piotrkiem S. na super eskapadę (taka miała być). W planie najpierw Morski Maraton Kajakowy Karsibór, a później wybrzeże Bałtyku -super plan…   W Karsiborze okazało się że maratonu już chyba od dwóch lat nikt nie organizuje, szkoda tylko , że w kalendarzu imprez figurował nadal :(. Cóż , rozłożyliśmy Tajmiena i popłynęliśmy w stronę morza. Było już późne popołudnie postanowiliśmy przenocować w pobliżu strażniczej wieży i następnego dnia wystartować. Wieczór umilaliśmy sobie rozweselającymi trunkami, zapoznawaliśmy się z przechodzącymi obok wędkarzami, którzy obdarzali nas świeżą rybką, a której i tak nie mięliśmy jak i na czym oporządzić. W końcu zanocowaliśmy.

img100                                                               jeszcze długo przed snem :)

img101                                                  groźna mina z powodu zmiany planów ? :)

Po krótkiej nocy przerwanej przez nową ekipę pograniczników, chcących wiedzieć co my robimy w tym miejscu, postanowiliśmy spróbować kajakowego wyjścia w morze.

img102                                                                                        próbuję :)

Do dzisiaj nie wiem, czy to syndrom dnia wczorajszego, czy może misternie wymyślony plan awaryjny na okoliczność zbyt wielkiej bałtyckiej fali, czy może brak jakiegokolwiek doświadczenia w pływaniu po morzu, sprawiły że uznałem widoczną na fotce falkę, za zbyt dużą i niebezpieczną dla nas i naszego odkrytego kajaczka… Trzeba było wcielić w życie mój plan awaryjny. Jakoś nie przyszło nam do głowy , by podpłynąć sobie Świną w pobliże dworca kolejowego w Świnoujściu, postanowiliśmy zrobić sobie zdrowy spacerek na ów dworzec. Droga nie była ani krótka, ani łatwa, bo prowadziła przez jakieś ogrodzone tereny, płoty itp. które w większości poznaliśmy  już w nocy odprowadzając nowego kolegę-wędkarza a jej długość to chyba nawet z pięć km. Troszkę osłabieni ruszyliśmy z nie poskładanym kajakiem , który wsparty na lichawym wózeczku , był jednocześnie kajakiem bagażowym. Dłużyła się ta droga, ale udało się. Przed dworcem poskładaliśmy kajak, wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Choszczna. Było już sporo po południu, tak więc by nie nocować w mieście, rozłożyliśmy kajak i zwodowaliśmy się na jeziorze Klukom. Przepłynęliśmy nim do kolejnego jeziorka- Żeńsko i dalej do jeziora Raduń nad którym postanowiliśmy zanocować tej nocy.  Poranek obudził nas pięknym słońcem na bezchmurnym niebie, więc już w pełni sił fizycznych i umysłowych 😉 , ruszyliśmy poprzez poznane dzień wcześniej jeziorka z powrotem do Choszczna. Tam mieliśmy przejść krótki kawałek lądem na wybraną rzekę- Inę. Mapy którymi wówczas dysponowałem dawały wrażenie  graniczące z pewnością , że Iną możemy popłynąć właśnie z Choszczna. Gdy dotarliśmy nad ciek wodny którym mieliśmy popłynąć, miny lekko nam zrzedły. Wąski kanał niosący wstrętnie brunatną ciecz, nie podobną do żadnej dotąd poznanej rzeki, śmierdzący i ohydny :(

img105                                                                               po tej rurze nastąpiło wodowanie

Jako, że my nie poddawaliśmy się tak łatwo, postanowiliśmy: ja próbuję płynąć, Piotrek z plecakiem idzie brzegiem. W taki sposób udało nam się pokonać pierwsze kilka kilometrów, po których udało się już popłynąć razem. Poprawy stanu wody nie  odczuwało się , tak więc męczyliśmy się na tym ścieku prawie cały dzień. Pod jego koniec wpłynęliśmy w ciut szerszą od naszej rzeczkę, ale zdecydowanie dużo czyściejszą. Od razu w tej czystej zażyliśmy orzeźwiająco-oczyszczającej kąpieli. Ulżyło. Jeszcze kawalątek płynięcia i biwaczek gdzieś pośród lasu. Ogólnie rzeczka fajna, jednak trochę przeszkód w korycie spowodowało lekkie podniszczenie kajaka, które jednak nie przeszkodziło nam w dopłynięciu do Domiąży, przecięcie ją ze wschodu na zachód i dopłynięcie do Polic. Cała około 126 kilometrowa trasa zajęła nam cztery dni. Suszący się kajaczek zostawiliśmy u przyjaznego pana w porcie , czy przystani (nie bardzo już pamiętam), a sami postanowiliśmy odwiedzić znajomego Polickiego kajakarza – Aleksandra D :) . Niestety Olek był jeszcze w pracy, ale poczęstowani przez jego gościnną małżonkę pyszną zupką chłodnikiem, doczekaliśmy jego powrotu. Chwila rozmowy o naszych perypetiach i planach na kolejne dni i Olek bez wahania oferuje nam podwózkę na kolejną wymyśloną przeze mnie jako wariant B, dla morskiego wybrzeża rzeczkę- na Płonię do Barlinka. Najpierw jedziemy po kajak, szybkie składanie podczas którego okazuje się że ani w dziobie, ani w rufie nie ma worka na dłużycę kajaka 👿  Zaczynamy szukać w pamięci gdzie mógłbył ów worek pozostać na trasie naszej wycieczki.  Olek miał dużo dokładniejsze mapki od moich i dzięki nim dotarliśmy w miejsce w którym, jak sobie przypomniałem rozwiesiliśmy worek na mostku, by troszkę się przesuszył. Worka oczywiście w tym miejscu nie było, co więcej właśnie wtedy dzięki Olkowym mapą , okazało się że płynęliśmy nie tylko Iną, ale najpierw Stobnicą (syfem), którą po pewnym czasie zasiliła Wardynka- mogliśmy wtedy popłynąć już razem, i dopiero dopłynęliśmy do Iny- tej czyściejszej rzeczki. Fajnie. Czas uciekał, pogodzeni ze stratą worka wieziemy się  dalej dokręcając jeszcze coraz bardziej stukające nie dokręcone tylne koło Olkowego samochodziku :). O północy jesteśmy wreszcie nad jeziorem Barlineckim, i tylko Olka żal, bo do domu ma koło stu kilometrów a rano do pracy… Dzięki wielkie Olku.

Rozbici gdzieś w przyjeziorno-przymiejskich krzakach, nie mogliśmy zbyt długo pospać, zwinęliśmy więc namiot i zabraliśmy się za poskładanie kajaka. Okazało się , że po poprzedniej trasie, aluminiowe żebra są lekko zdeformowane od przemieszczania się po wręgach podczas pokonywania przeszkodowych drzew. Postanowiliśmy szarpiąc naprostować jedno z żeber i zostało nam w rękach pięć kawałków owego żeberka. To też nas nie zniechęciło, posztukowaliśmy kawałkami gałęzi żebro, udało się także poskładać cały kajak i ruszyć na nową rzeczkę. Krystalicznie czyste jezioro napawało nas optymizmem na resztę podróży. Niestety niedaleko za jeziorem rzeka nam dosłownie zniknęła. Wyglądało to tak, jakby wpłynęła do jakiejś piwnicy i ślad po niej zaginął…

img237                                                                tak właśnie ginie nam Płonia :)

Musieliśmy się wspiąć na nie wielką górkę i przejść kilkaset metrów kierując się instynktem który okazał się być dobrym, bo rzeka się znalazła, choć było jej zdecydowanie za mało by popłynąć w dwóch z całym dobytkiem.

img238                                                                           odnalazła się Płonia :)

Drugi dzień na Płoni upłynął nam już spokojniej, mimo typowych drzewnych przeszkód, lecz za to kolejny dzień , którym była sobota, był znowu przygodowy ;). Pokonując kolejne na trasie drzewo sposobem „ruchów frykcyjnych” krzyczałem do Piotrka: dawaj, dawaj przechodzimy, a Piotrek mi na to, że obok jego nogi wchodzi nam w kajak jakaś gałąź. W tym momencie zauważyłem że kajak nabiera szybko wody. Musieliśmy szybko z niego wyskoczyć, wyrzucając na brzeg dobytkowy plecak, by nie zmoczyć wszystkiego. Miejsce ewakuacji nie należało do najbardziej urokliwych, kupa pokrzyw i krzaków i tutaj przyszło nam pozostać do następnego dnia. Reperaturka, którą posiadaliśmy nie dawała szans naprawy powstałej w kajaku dziury, ruszyłem zatem w kierunku pobliskiego miasteczka po jakąś pomoc. Przeszedłem dobre 5 km. dotarłem na jakąś bazę PKS u , gdzie spotkałem pracujących jeszcze ostatnie dziesięć minut speców od wulkanizacji i kupiłem od nich łatki i klej, na które jednak nie dawali mi gwarancji, gdy powiedziałem że będę kleił kajak. Nie było wyboru, trzeba było zaryzykować. Misja zabrała mi sporo czasu, a Piotrek siedział tam sam w tym ciemnym lesie, postanowiłem zakupić nam po butelce browarka, na poprawę nastroju. Trafił się akurat sklep. Pozostało mi już „tylko” przedeptać powrotną „piątkę” w zwykłych klapkach, trzymając w dłoniach browce, a w kieszonce spodni łatki do klejenia. Coraz ciężej się deptało ale… udało mi się złapać stopa. Zatrzymał się gostek na motorowerku :) . Na początku, przez las fajną drogą było ok, ale gdy droga zmieniła się w zwykłą ścieżkę a gostek wcale nie zwalniał prując jak po autostradzie zacząłem się obawiać o życie. Szczególnie, że już pokiereszowało mi coś nogę targając skarpetkę. Było wyboiście a ja nie mogłem się trzymać, bo w rękach butelki z piwkiem. Gostek koniecznie chciał mnie podwieźć nad samą rzekę, w końcu na dwudziestą prośbę o zatrzymanie posłuchał i pozwolił mi zejść z motorka. Uff. Na koniec zauważyłem na jego palcu pierścionek z trupią czaszką, jego kask był także jakiś „niemiecko podobny” a w lesie w którym się znajdowaliśmy podobno znajdowała się jakaś willa Himmlera, od razu pomyślałem , że gostek to jakiś jego duch, lub potomek albo wyznawca… Uratowałem się odnajdując Piotrka nad rzeką. Zasłużone piwko, i zabraliśmy się za klejenie kajaka. Na szczęście łatki i klej nadały się i „operacja” się udała.

img236operacja w krzakach trwa :)

Następne dni były już mniej ciężkie. Cała wycieczka której 127 kilometrowa trasa prowadziła najpierw Płonią do jeziora Dąbie, a dalej Domiążą i Zalewem Szczecińskim aż do Wolina zajęła nam pięć dni.

Po spędzonej spokojnie nocce w okolicach Wolina podjechaliśmy do Troszyna z zamiarem przepłynięcia rzeki Grzybnicy…img103                                                                                      idziemy nad wodę :)

Rzeka niezbyt długa więc najpierw jakby pod prąd płyniemy na jezioro Ostrowo, gdzie na jego południowym krańcu zawracamy i przez jezioro Piaski płyniemy w kierunku Zatoki Cichej (koło Kamienia Pomorskiego).

img106                                                                                            się przedzieramy

Niestety nasze płynięcie staje się coraz bardziej trudne, pojawia się w wodzie coraz więcej nazywanych przez nas „pływających wysp”. Wygląda to tak jakby koparka wyrwała kawał ziemi z trawa i trzcinami i wrzucała to do wody, a to tworzy coraz gęściejsze zatory na wodzie. najpierw odkładamy wiosła, odgarniamy pływające wyspy i się przedzieramy, po krótkim czasie wysp nie daje się już odgarniać i trzeba pomyśleć o wycofaniu. Teren podmokły , ale udaje się wyjść na brzeg i dotrzeć do odpowiedniego punktu obserwacyjnego…

img107                                                           tutaj chyba widzę, że nie widzę gdzie możemy płynąć :(

Zawróciliśmy gdzieś w okolicach Rozwarowa, płynąc z powrotem do Troszyna, z którego pojechaliśmy do Warnowa by następnego dnia przez jeziora Wolińskie i Dziwną dopłynąć do Wolina

img104

W Wolińskim Parku Narodowym

Kolejnym , ostatnim już etapem naszej wycieczki, po przenocowaniu w okolicy Wolina było dopłynięcie przez Zalew Kamieński do Bałtyku w Dziwnowie,  spędzenie tam rozrywkowej nocki i powrót do Kamienia Pomorskiego skąd  już pociągiem następną nocką wróciliśmy do domu. Samo dopłyniecie do Bałtyku było oczywiście z przygodami. Dopłynęliśmy w pobliże główek wyjściowych na morze, zaczęło nami bujać, postanowiliśmy zawrócić a gdy to uczyniliśmy wezwał nas pracownik kapitanatu, wręczając mandat za nie zgłoszenie wyjścia w morze. Tłumaczenie , że przecież nie wypłynęliśmy na morze na nic się zdało i trzeba było zapłacić. Taki akcent na koniec spływu :(

img239                                                            koniec wędrówki, pora opróżnić kajak :)

img240                                                                                        W Kamieniu Pomorskim

Po takim urlopie musiałem troszkę odpocząć, tak więc dopiero w następnym tygodniu wyjechałem weekendowo przepłynąć coś nowego- Pilicę z Koniecpola do Przedborza, a w następnym tygodniu na Mazury, by poznać tamtejsze szlaki kajakowe. Poznawanie rozpocząłem od Orzyszy, następnie były jeziora: Buwełno; Ublik Mały; Niegocin; Grajewko.  Dwa dni zleciały i wraz z Krystianem P. zeszliśmy na szlak Sapiny w Kruklinie

img243                                                                 schodzimy na jeziorze Kruklińskim

Na szlaku Sapiny , nad jeziorem Gołdopiwo rozstaliśmy się z Krystianem, bo on miał swoje kajakowe plany, a ja swoje.

img244                                                                               Poranek dnia rozstania z Krystianem

…i tak po wpłynięciu na główny szlak Wielkich Jezior Mazurskich w Ogonkach nad jeziorem Święcajty, poprzez Mamry; Kirsajty; Dargin; Łabap zajrzałem na Dobskie, dalej Kisajno ; Niegocin; Boczne; Jagodne; Szymon i Kotek Wielki dotarłem do jeziora Tałtowisko i Tałty po którym boczna wycieczka na jezioro Ryńskie do samego Rynu i spowrotem aż na Mikołajskie; Bełdany; Guziankę Wielką; Nidzkie: Wiartel i Brzozolasek dotarłem do Jabłoni skąd próbowałem dopłynąć do jeziora Pogubie Wielkie. Niski stan wody nie pozwolił mi na to. Postanowiłem odbyć prawie 4 kilometrowy spacer do Piszu nad Pisę. Gdzieś w tym opisie pływania po mazurskich wodach uciekło mi jeszcze kółko, które opłynąłem a które prowadziło przez jezioro Tyrkło; Śniardwy; Białoławki; Kocioł; Roś; Seksty i znowu Śniardwy. Pisą płynąłem dwa dni, spotykając na jej początku Krystiana, czekającego na grupę z Ostrołeki by z nimi odbyć tygodniowy spływ tą ładną rzeczką. Do Nowogrodu gdzie skończyłem, przyjechała po mnie żona i pojechaliśmy do Narewki bym mógł spłynąć rzeczkę Narewka. Udało się to szybko i bezproblemowo, bo do połączenia z Narwią to zaledwie 16 km. przemieściliśmy się zatem nad jezioro Siemianówka skąd Narwią właściwą popłynąłem do Wizny. 194 kilometry wędrówki zajęło mi cztery dni. Następnie z żoną wyskoczyliśmy na Nettę i Kanał Augustowski. Była to trasa tam i nazad. Zaczęliśmy na jeziorze Sajno i Nettą i kanałem do Polkowa i spowrotem do samochodu.

img241                                                                                                na szlaku Netty

Kolejnym etapem wycieczki była Biebrza z Lipska, do Narwi, a tą do Łomży w której większość czasu, który ja spędzałem w kajaku, moja żona spędzała z małą Magdą u swojej mamy. Takie wakacje…

img242                                                                      na szlaku Biebrzy ( gdy płynąłem jeszcze z Żoną)

Ostatnim szlakiem przepłyniętym na tym wyjeździe, był szlak rzeki Ełk z Ełku i kanałem Rudzkim do jego ujścia do Biebrzy. Wakacje mocno opływane :)

Rok 1994 kończę tradycyjnie Barbórkowym Wyścigiem po jeziorze Rybnickim

img245                                                                                           tak uchwycono start

img246                                                                              …a tak mnie na mecie :)

WP_20140419_017ddddddddddddddddddddddddmapka po roku 1994 w którym przepłynąłem 1885 km co podnosi mój ogólny licznik do 13528 km. Na wodzie 57 dni

ROK 1995

Rozpocząłem wraz z chłopakami z Jastrzębia-Krystianem i Bogdanem 23 kwietnia na Białej Przemszy. Piotrek był nam kierowcą. Wystartowaliśmy w Okradzionowie i do momentu spotkania z Piotrkiem w Sławkowie wszystko szło dosyć gładko. Dalsza trasa i jej zwałkowatość spowodowały, że Krystian roztrzaskał kajak. Nie dało się zaradzić, zeszło nam trochę czasu na dywagacjach gdzie by go zostawić, by go odnaleźć po naszym dopłynięciu do mety, nie było telefonów. Udało nam się dopłynąć do połączenia Białej z Czarną, niestety nie udało nam się spotkać Piotrka. Gdy już był plan wejścia w autobus i dojechania nim do domu, pojawił się mój fiat, pozostało odnaleźć Krystiana i wrócić do mnie na odreagowanie dzisiejszego stresu;)

Pomieszkałem tydzień i przyszła pora na majówkę. Postanowiliśmy wyjechać na dopływy Wisły, zaczynając od Kamiennej. W okolice miejsca startu (Bliżyn) dojechaliśmy w nocy a rano dojechał do nas Marek Krzywonos  (†). Było nas czterech Bogdan, Marek ja i Piotrek jako kierowca.

img247                                                  jedni  śniadankują , inni się modlą 😉 zaraz zaczynamy 🙂

Kamienna okazała się przyjemną, ładną nizinną rzeczką nad którą spędziliśmy cztery dni.

img248                                                                                   schodzimy w Bliżynie

img249                                 takie ciekawe tabliczki wyłowić można było z dna Kamiennej

Rzeka ta płynie przez ciekawe tereny i przez słynny Wąchock 🙂

img250                                                                                     jednego dnia podczas przerwy…

…obok sklepu ze wszystkim, nabraliśmy tak wielkiej ochoty na pyzy, że Marek zakupił sobie garnek (widoczny na focie) wiosło posłużyło za pokrywkę i na obiad były pyzy 🙂

img251

kolejna przerwa posiłkowa na szlaku Kamiennej

Kamienną dopłynęliśmy do Wisły, a umówieni byliśmy z Piotrkiem przy promie, który na mapach widniał kilka kilometrów dalej. Byliśmy już na środku Wisły gdy w ostatniej chwili dobiegł nas głos Piotrka, który po strasznych bezdrożach dojechał nad brzeg Wisły, dowiedziawszy się gdzieś że prom nie istnieje. Po tych samych bezdrożach odjechaliśmy, choć nie wszyscy. Ja jechałem , a cała reszta maszerowała za autem do momentu lepszej drogi :).

Pojechaliśmy do Modliborzyc na Sannę. Sanna to nizinna rzeczka, na której nie dzieje się nic ciekawego, zwykła taka sobie bylejakość na jeden raz, którą także dopłynęliśmy do Wisły

img252                                                                                               na Sannie

Z tej nudnej rzeczki pojechaliśmy na ciekawszą, lecz dosyć zanieczyszczoną Bystrzycę dopływ Wieprza. Rzeka okazała się momentami dosyć trudna. Do tego stopnia że, było kabinowanie. Wszyscy przeżyli 🙂

img253                                                smutny wieczór, rano opuści nas nasz najlepszy kierowca :(

Na szczęście i bez kierowcy udało nam się dopłynąć do końca Bystrzycy…

img254                                                               tutaj skończyliśmy wydłużoną majówkę   🙂

Dwa tygodnie później odbył się , a właściwie nie całkiem się odbył OSK Skawą, z powodu wysokiej wody przepłynęliśmy tylko pierwszy etap z Zembrzyc do Czartaka.

Nastąpiła dłuższa przerwa od kajakowania. W połowie czerwca pojechałem z Bogdanem G. do Boronowa na Liswartę

img255                                                                              na dowód że Liswarta 🙂

img256                                                                                    taka wąziutka Liswarta

Na Liswarcie spędziliśmy trzy dni, jeżdżąc po każdym etapie po pozostawiony na starcie samochód.

img257                                                               udogodnienie dla kajakarza-przepławka  🙂

img258                                                                                             Na Liswarcie

img259                                              Tym razem Bogdan pojechał po auto, a ja się posilam  🙂

Po dopłynięciu do Warty dopłynęliśmy do Wąsosza i tutaj zakończyliśmy trzydniową wycieczkę.

img260                                                                   Nad Wartą w Wąsoszu Górnym

Kolejny miesiąc w domu i wyjechałem z Andrzejem Arendtem (†) na dopływy Narwi. Część wędrówki jeździłem po etapie po auto, część auto miała wakacjująca w Łomży Gosia przewożąca nas na rzeki. Zaczęliśmy od Szkwy którą spłynęliśmy od Rozogi do Narwi, a tą do Rogala- dwa dzionki minęły. Następną rzeczką była Rozoga od Jerut do Teodorowa nad Narwią- kolejne dwa dzionki.

img263                                               Pod tym mostkiem rozpoczęliśmy płynięcie Rozogą

Następną była Sawica na której spędziliśmy jeden dzień. Trasa z Kobyłochy do Wielbarka.

img261                                                       wygląda na to, że mokliśmy czasem na trasie…

Następnego dnia, chciałem spłynąć Czarną z Czarnego Pieca, Andrzej nie chciał popłynąć czymś takim i miał rację, udało mi się spłynąć tylko z jeziora do pierwszego mostu i z powodu niskiej wody i zadrzewienia koryta , zawróciłem. Moja trasa to trzy kilometry 😉

Przejechaliśmy na Omulew zaczynając z miejscowości Natać Mała. Pamiętam dwie przygody. Pierwsza to atak łabędzia, zacząłem płynąć tyłem , by mieć oko na „agresora” i móc się przed nim bronić a rzeczka mnie niosła, aż pod mostkiem zniosła mnie tyłem przez (na szczęście) nie wysoki prożek. Łabędź wygrał, opuściłem jego teren, nikomu nic się nie stało. Druga przygoda, której nie zaliczam do fajnych był najazd miejscowych podpitych kolesi na nasz biwaczek, miejsce którego wybrał Andrzej. Było to przy mało uczęszczanym mostku  drogowym, gdzie nad rzeczką piknikowały sobie dwie parki, a nasi nocni najeźcy jeszcze za dnia  zakłócali ich spokój. Parki pod wieczór odjechały znad rzeki, my zostaliśmy. Koło północy obudził nas hałas jeżdżącego w kółko przed namiotem „malucha”. Następnie były krzyki wywołujące nas z namiotu, dźwięk trzaskanego szkła itp. Nie daliśmy się sprowokować, a oni po kilkunastu minutach znudzeni odpuścili i odjechali. Po dźwięku trzasku drzwi, wiem że były przynajmniej dwa auta. Rano zobaczyliśmy okrąg rozjeżdżonej trawy , a ślady opon były oddalone dosłownie dziesięć centymetrów od naciągu masztu naszego namiotu. Naokoło kilka porozrzucanych butelek po winie marki wino… Andrzej uznał, że teraz ja będę wybierał miejsca noclegowe, i do dnia dzisiejszego unikam na nocleg podczas kajakowej włóczęgi miejsc łatwo dostępnych  dla postronnych osób. Dzięki tej zasadzie jakoś spokojnie upływa mi czas samotnego kajakowania.

img262                                                                                  gdzieś na  biwaku

Omulwią wpłynęliśmy na Narew i zawróciliśmy do Grabowa. Ostatni dopływ Narwi, który udało nam się przepłynąć to Orzyc. Czas pozwolił nam na przepłynięcie Orzyca z Janowa do Narwi, a tą do Pułtuska. Wracając z udanego wyjazdu, postanowiliśmy spłynąć jeszcze bliższą naszym rodzinnym stroną Wolbórkę. Zaczęliśmy w Będkowie, skończyliśmy w centrum Tomaszowa Mazowieckiego, skąd udało mi się szybko dotrzeć po auto no i w końcu do domu.

Nie wiem jak to się stało i dlaczego, ale następnym spływem był dla mnie dopiero grudniowy wyścig Barbórkowy po jeziorze Rybnickim. Tam zakończyłem tegoroczne wędrowanie kajakiem którego licznik wykazał 869 km.a które zajęło mi 27 dni.

IMGP9164                                                                 mapka po przepłynięciu ogólnie 14397 kilometrów