2018-08-19 Ósemka złożona z Pętli: Kłodnickiej i Kędzierzyńskiej

 

Tego świat jeszcze nie widział 😉 Dwa razy w ciągu pięciu dni pływałem na Kanale Gliwickim…

Tego świat jeszcze nie widział, trzeci raz w tym roku na Kanale Gliwickim ale… Żaden szlak nie powtórzony (no może tylko jakieś 1500 metrów).                                                                                                                                                                        Odkąd przepłynąłem dwa lata temu w ciągu osiemnastu dni ósemkę złożoną z Pętli Toruńskiej i Wielkopolskiej ciągle chodziło mi po głowie by spłynąć jedniodniową ósemkę w mojej okolicy. To jednak wyczerpująca wycieczka i lepiej byłoby ją odbyć w sobotę by móc się zregenerować w niedzielę, ale ostatnio nie trafia mi się wolna sobota a jeśli już to była składową dobrze wykorzystanego weekendu :-(. Gdy w minioną sobotę usłyszałem w wiadomościach pogodowych, że być może to ostatnia pogodna niedziela tego lata, zmobilizowałem się i postanowiłem zmierzyć się z dwoma pętlami w niedzielę. W upalną niedzielę…                                                                         Na miejsce startu obrałem Kłodnicę tuż za Małą Elektrownią Wodną w Pławniowicach, czyli miejsce w którym zwykle zaczynałem pływać nazywaną przeze mnie „Dużą Pętlę Kłodnicką”.  Na wodę zszedłem o godzinie 8,08 w temperaturze 19 st.C., a już po kwadransie miałem zaliczoną pierwszą przenoskę obok sztucznego progu.

                                                   Niby niski, ale troszkę wody się przez niego przelewało.

Dziesięć minut później miałem za sobą już drugi próg, również obniesiony, a po kolejnych dwudziestu byłem pod mostem pod którym komercyjna firma kajakowa ustawiła ostrzegawczą tablicę o przeszkodzie. Przenoszę.

                                                                                Pod mostem w Rudzińcu

Na moście kolejna tablica mówiąca o miejscu początku spływu.  Można zejść na wodę zaraz za mostem, mało wygodnie ale możliwie, ale ja od kilku razy przenoszę od razu ponad dwieście metrów dalej, by ominąć kolejny, w miarę niski prożek, który kiedyś spływałem. Najpierw przez chaszcze służące zapewne kajakarzom rozpoczynającym tutaj swoje pływanie, za kibelek ,co nie wygląda przyjemnie, sporo zużytego papieru, później przez łączkę i już jest próg. Dzisiaj do spłynięcia bez większych konsekwencji (zamoczeniowych 😉 ).

                                                                                                   Taki zjazd

Wracam na wodę i już po pięciu minutach mam kolejny niski prożek. Tego postanawiam spłynąć i udaje mi się to, choć w fartuchu tradycyjnie łapię kilka litrów wody :-(. Teraz czeka mnie dłuższy bez przeszkodowy odcinek rzeki, na którym spotykam jedynie stado krów. W miarę fajny widok, ale tylko do momentu gdy dwie z kilku stojących w wodzie dostają rozwolnienia 🙁  . Marny widoczek .  Łeeee. Szybko mijam to miejsce.

                                                         A takie były ładne, do pewnego momentu 🙂

Na trasie za krowami żartobliwa tabliczka komercyjnej firmy z napisem „uśmiechnij się do mety 20 kilometrów” i już osiągam zjazdowy jaz na wysokości Sławięcic, który rok temu zjechałem, skoczyłem i spłynąłem, a dzisiaj obnoszę pamiętając jak to wtedy wyglądało ;-). Trochę niska woda, ale daję radę dopłynąć do połączenia mojej trasy z odchodzącą przed zjazdowym jazem młynówką, a tam znowu tabliczka tym razem mówiąca że: „Koniec spływu”.   Czyli trasa komercyjnego pływania miała 9,5 kilometra. Ja popłynę dalej.

                                                                                        Zjazdowy jaz 😉

Godzinkę po tym jak minąłem metę komercyjną, mijam ostatni przed syfonem próg. Oczywiście brzegiem. Wiem już że do syfonu Kłodnicy pozostało bardzo nie wiele drogi. Niespełna kilometr. Trochę się obawiałem jak będzie wyglądała sytuacja przy syfonie, wiedząc że jest właśnie w remoncie. Po osiemdziesięciu latach :-). Dziś niedziela, przy syfonie jedynie ciężkie maszyny budowlane, budka strażnika, fotelik i dwie wędki zarzucone na Kanał Gliwicki.

                                                                                        Syfon w remoncie

Nie niepokojony przez nikogo przenoszę kajak na kanał, przepływam na jego drugi brzeg i schodzę na rzekę, już za syfonem. Nie wiele się zmieniło za syfonem. Kłodnica nadal płynie :-).

                                                                                                Za syfonem

A ja po niej też, choć mogłem popłynąć kanałem w stronę Gliwic i zakończyć „dużą pętlę”. Czyli jasne, robię ósemkę :-). Teraz tereny najbardziej mi znane, bo Pętlę Kłodnicką przepływałem już kilka razy, ostatnio rok po roku.  Gooooorrrrrrrrąąąąąąąącooooooooo. Dopływam do jedynej przenoski na tej części Kłodnicy. W prawo odchodzi Kanał Kędzierzyński, w lewo młynówka, a środkiem za zastawką szlak Kłodnicy. Tak było zawsze, dzisiaj jednak zdziwiła mnie dziwna cisza. Cisza oznaczająca to, że nie przelewa się woda przez zastawkę, a dosyć pokaźna jej ilość płynie na młyn. Wysiadłem tam gdzie zwykle. Na cyplu pomiędzy Kanałem Kędzierzyńskim a Kłodnicą. I co? Wielkie zdziwienie. Za zastawką nie ma wody :-(.

                                                              Takiego widoku tu jeszcze nigdy nie zastałem 🙁

Wprawdzie kilka razy myślałem o tym , by przepłynąć młynówkę ale dziś nie miałem na to ochoty, zważywszy na rady widocznego na fotce wędkarza, który powiedział mi, że przy młynie nie ma szans wyniesienia kajaka. Trochę mnie to zdziwiło bo wiem, że na tym odcinku pływają kajaki z wypożyczalni, ale sytuacja skierowania całości wody na młyn trwa od około dwóch tygodni, więc może w tym czasie nikt tędy nie płynął ?   Mam zamiar zejść trasą tą co zwykle, ale „macam” wodę wiosłem i nie ma jej więcej jak pięć do dziesięciu centymetrów i sam żur. Brzydko. Co teraz, myślę…?  Na młynówkę nie zaryzykuję, tutaj nie ma szans, idę brzegiem. 500 metrów po chaszczach w upale. Ufffffff.

                                                                                          Taki żur za jazem 🙁

Dociągam kajak prawie do połączenia z młynówką i mogę płynąc dalej. Teraz już bez przeszkód aż do Odry, a nią do jazu obok (też ponoć remontowanej) śluzy Koźle. Przenoszę po wyspie, czego nigdy nie robiłem. Zawsze albo obok śluzy, albo przez jaz drugiej odnogi tworzącej wyspę. Dzisiaj debiutuję swoimi krokami z tej strony 😉 (300 metrów).

                                                                                                         Idę 🙂

Jeszcze dwa kilometry Odry i zacznę „wachlowanie” po kanale. Prawie 25 kilometrów i cztery śluzy. A nad głową samo słońce i okolice godziny trzynastej. Wytapiam się 😉 Dopływając do kanału dostrzegam z daleka, wypływającego z niego pchacza pchającego dwie barki zapełnione po sam brzeg węglem, bądź miałem węglowym      (z daleka nie rozpoznaję). Jest tego tyle że chłopek stoi na szczycie usypanej góry i rozgarnia ją by sternik widział gdzie płynie. Nieźle.

                                                    Słabo widać , ale popłynęli a ja zaraz skręcam w prawo

Gdy wcześniej przepływałem po kanale nad syfonem, czułem wiaterek który wiał od strony Odry. Miałem zatem nadzieję, że gdy już zacznę wiosłowanie kanałowe, wiatr pomoże mi szybko zakończyć spływ, a tu niespodzianka. Nie dosyć że wiatr wieje mi w twarz. Może nie najmocniejszy ale jednak, to jeszcze za holownikiem ciągnie się długa falka i muszę płynąć pod prąd :-(. Do śluzy Kłodnica trzy kilometry i z daleka widzę, jak mocno za nią buzuje woda wypuszczana ze śluzy. Dzieje się to dwa razy i to dlatego muszę walczyć z nurtem płynąc w stronę śluzy.

                      No i wyjaśniło się dlaczego wypuszczali ze śluzy takie hektolitry wody. Wypłynęła motorówka.

Obok śluzy przenoszę tradycyjnie prawą stroną, najpierw przez tory kolejowe , później obok opuszczonych budynków mieszkalnych, choć jeden nie do końca opuszczony, bo zamieszkany raczej na dziko. Jakieś piwnice, może schrony i jestem w miejscu w którym mogę powrócić na wodę. Przedeptałem ponad 400 metrów i mogę wypatrywać syfon.

                                 Odnowione mostki z machającymi do mnie nie znajomymi rowerzystkami 🙂

Mijają kolejne trzy kilometry i jest syfon, czyli przecinam na mapie dzisiejszego pływania łączenie ósemki. W tym przypadku ósemki o mocno wydłużonych kształtach, mało ósemkę przypominających. Oznacza to, że za mną już pół dużej pętli i cała mała. Do mety pozostał ostatni kanałowy kawałek dużej pętli – 18 kilometrów.

                                                  Za barierkami Kłodnica, którą dzisiaj już spływałem.

Nieco ponad kilometr za syfonem kolejna śluza – Śluza Nowa Wieś. Ta od blisko roku w zaawansowanym remoncie, choć ja nigdy nie widziałem tutaj żadnego robotnika. Pewnie dlatego że pływam w dni (teoretycznie) wolne od pracy. Przenoszenie przez ruchliwą DK 40 i przez teren śluzy (300 m.). Jeszcze nigdy mnie nikt z niej nie przegonił, choć sporo napisów o zakazie wstępu jest. Od lat na końcu przenoski w śluzowym ogrodzeniu znajduje się dziura, przez którą można wygodnie przenieść kajak i zejść w dogodnym miejscu na wodę. Pozostały jeszcze dwie śluzy i 17 kilometrów.

                                                                                Śluza w długim remoncie

Za śluzą Nowa Wieś można troszkę dłużej powiosłować, bo do następnej „Sławięcice” jest ponad siedem kilometrów a dodatkowo skrzyżowanie z Kanałem Kędzierzyńskim, którym można podpłynąć sześć kilometrów do basenu portowego kędzierzyńskich zakładów azotowych, i sześć powrotnie na Kanał Gliwicki , więc już niczego sobie wycieczka. Płynąłem tędy kiedyś. Dziś jednak mijam Kanał Kędzierzyński bez zatrzymywania, bo troszkę drogi jeszcze mam przed sobą.

                              W prawo Kanał Kędzierzyński, w lewo Gliwicki a pośrodku bezludna wysepka.

Mijam Blachownię Śląską, i Sławięcice i dopływam do śluzy o tej samej nazwie. Tutaj 400 metrowe przenoszenie przebiega wzdłuż lewego płotu śluzy i jest jako tako wydeptane. Da się przejść. Przechodzi się na końcu przez mostek odprowadzający nadmiar wody w kanale do Kłodnicy. Dzisiaj nadmiaru nie było 🙂

                                                                                         Za śluzą Sławięcice

Jest coraz lepiej, psychicznie bo fizycznie wręcz odwrotnie. Upał mnie coraz mocniej roztapia. Wtrącam mięciutką czekoladę i płynę ku upragnionej mecie, pamiętając, że czeka mnie jeszcze jedno – ostatnie przenoszenie. Za sześć kilometrów. Śluza Rudziniec. Rok temu dała mi mocno w kość, gdy przenosiłem prawą stroną. Pokrzywy wyższe ode mnie, jakieś mokradła , wyszedłem wtedy sporo za śluzą przez góry. Byłem wykończony. Dziś przeniosę lewą.

                                                                            Jest moja ostatnia przeszkoda

Gdy płynąłem tędy w maju tego roku, w odwrotnym kierunku, przenosiłem i było dosyć możliwie, oczywiście jeśli idzie o standardy przenoszeń obok śluz Kanału Gliwickiego, ale to był początek wiosny i przyroda dopiero budząca się do życia. Dziś było inaczej, przyroda aż nadto rozwinięta, musiałem przedzierać się 400 metrów w „buszu” chaszczy i pokrzyw. W tym upale to było masakryczne doświadczenie. Jak dobrze, że stąd do mety już tylko 2,5 kilometra.

                                     Coraz więcej chaszczy, ale widać już koniec ogrodzenia więc dam radę.

Po powrocie na szlak, płukam się kanałową wodą bo słony pot zalewa mi oczy nie pozwalając nimi mrugać. Z daleka słyszę jednak autostradę A4, a most w jej biegu znajduje się już za moim domknięciem drugiej pętli, czyli dzisiaj ósemki. Dopływam do odbicia cały czas myśląc jakie gromy na mnie spadną z ust , bądź nawet rąk wędkarzy, których w tym miejscu rano widziałem całe poletko. Jakież miłe było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem tylko jednego wędkującego, a moje wyjście nie miało kolidować z jego wędkami. Tyle dobrze na koniec. Udało się. Za mną blisko 58 kilometrów w czasie niespełna dziesięciu godzin, czyli mimo warunków dobrze. Jestem zadowolony 🙂

                                                                              Jest moja meta , hurrrra

Więcej fotek z tej wycieczki tutaj.